– Mnóstwo pozytywnych słów do mnie popłynęło, ale zdarzały się też historie, że ktoś sugerował, że na pewno mam w tym wszystkim jakiś ukryty cel. Niektórzy zadawali absurdalne pytania, np.: „czy przypadkiem nie będę szczepił po kryjomu na COVID-19 i dostawał po tysiąc złotych od osoby? Albo czy ja nie handluję narządami i tych osób po prostu nie morduję”? – opowiada dr Adrian Mrozek z Wrocławia, który uruchomił prawdopodobnie pierwszy w Polsce gabinet, udzielający bezpłatnej pomocy lekarskiej osobom bezdomnym i nieubezpieczonym.
Dr Adrian Mrozek: „Dr Judym z Wrocławia? Tak bym się nie nazwał”
Ewelina Lis, ANN-zdrowie.pl: Mówią o panu „wrocławski doktor Judym”.
Dr Adrian Mrozek: Sam bym siebie tak nie nazwał. Doktor Judym był lekarzem, który pomagał całkowicie charytatywnie. Rzucił karierę w mieście i wyjechał na wieś leczyć biednych. Chciał usunąć też społeczne przyczyny chorób – nędzę i niesprawiedliwość. Ja oczywiście pomagam osobom potrzebującym, ale pracuję też komercyjnie, dlatego uważam, że to nawiązanie nie jest trafne. Chociaż myślę, że jestem empatycznym człowiekiem. Z tym porównaniem bym się zgodził.
Skąd wziął się pomysł na otwarcie gabinetu dla osób spoza systemu – bezdomnych czy nieubezpieczonych?
Od dawna myślałem nad tym, aby zrobić coś dla innych. Pracując przez długie lata w przychodniach, jako lekarz pierwszego kontaktu, naoglądałem się różnych sytuacji, w tym dramatów ludzkich. Przełomowym momentem była chwila, kiedy zachorowałem na koronawirusa. COVID-19 nieźle mnie przeczołgał. Nie przeszedłem tej choroby lekko. Kiedy wyzdrowiałem, zaczęli do mnie dzwonić i przychodzić pacjenci, którzy potrzebowali pomocy, ale nie było ich stać na lekarza, bo w czasie pandemii potracili pracę. Dotarło do mnie, że u mnie nie jest źle, a mogło być gorzej. I wtedy podjąłem decyzję, że będę pomagać ludziom w trudnej sytuacji.
Poczuł pan wdzięczność?
Zdecydowanie. Poza tym, jak się pomaga innym, to się robi tak ciepło na duchu. Jeszcze przed uruchomieniem charytatywnego gabinetu, mocno zaangażowałem się w pomoc kobiecie, która pilnie potrzebowała uzbierać odpowiednią kwotę na operację. Miała 10 tysięcy złotych, dorzuciłem 10 tysięcy, następnego dnia ktoś inny wpłacił kolejną dychę i w ciągu dwóch tygodni uzbierało się w sumie 40 tysięcy złotych, czyli potrzebna suma. I wtedy pomyślałem: „O kurde, to pomaganie działa i jest fajne”. Spontanicznie ruszyłem więc z darmowym gabinetem.
Dr Adrian Mrozek: Bezdomni z czasem się do mnie przekonali
Początki były trudne?
Pierwszego dnia nikt się nie pojawił. Opowiadałem o gabinecie znajomym, informowałem organizacje pomocowe działające przy kościołach oraz noclegownie, ale nie było odzewu. Aż do momentu, kiedy napisałem o całej sprawie na Facebooku. Ludzie zaczęli udostępniać informacje o mojej charytatywnej działalności, a potem ruszyła lawina zainteresowania. Wiadomość zdobyła ogromne zasięgi. W ciągu kilku dni mój post udostępniło 15 tysięcy osób. Dzwonili dziennikarze z całej Polski, zaciekawieni, co ten Mrozek wyprawia we Wrocławiu.
A pacjenci?
W końcu się pojawili. Zaczęli przychodzić ludzie bezdomni. W ich przypadku problemem były bóle kończyn, rany do opatrzenia albo zwyczajne infekcje, gdzie potrzebny był antybiotyk. Ci ludzie często przebywali na zimnie, w warunkach mało ludzkich, spali w kartonach przy śmietnikach, więc trudno się dziwić, że pojawiły się u nich takie dolegliwości. Potem przychodzili ludzie kierowani przez noclegownie i oni już byli bardziej zaopiekowani. Byli też tacy, którzy potracili pracę i zaczęli szukać jakiejkolwiek pomocy medycznej. Na początku chodziło głównie o kontynuację leczenia – wszystko to, co teoretycznie było dostępne w POZ-ie, ale oni nie mogli się tam dostać, bo byli nieubezpieczeni.
Pamięta pan konkretnych pacjentów?
Niektórych. Bardzo dużo ludzi się wstydzi tego, że musi poprosić o taką pomoc. Pewnego dnia przyszedł mężczyzna, który przez całe życie pracował fizycznie. Strasznie bolały go nogi. Leczył się i prywatnie, i publicznie. Okazało się, że miał problem naczyniowy i musiał mieć amputowaną nogę. Potem stracił pracę, a kilka miesięcy później został bez środków do życia. Tacy ludzie przychodzili na skraju depresji. Im potrzebny był psycholog. Udało mi się skontaktować z panią, która udzieliła kilku darmowych porad.
Niektórzy bezdomni nie wierzą w moją bezinteresowność
Kogo jeszcze pan zapamiętał?
Pamiętam małżeństwo, w średnim wieku, mieszkające niedaleko Wrocławia. Ci ludzie przywieźli bezdomnego, którym się zaopiekowali. Zapewnili mu dach nad głową, udostępnili swój adres, jako meldunkowy, do korespondencji, więc bez problemu można było wypisać receptę. Ten mężczyzna miał poważną infekcję i trzeba było zastosować antybiotyki. Oni wykupili mu leki. To byli wspaniali ludzie. Przywozili go potem jeszcze na kontrolę, dzwonili. Jak już infekcja została wyleczona, to kontakt się urwał.
A zdarzyło się, że ktoś odmówił przyjęcia pomocy?
Oczywiście. Kiedyś zostałem poproszony o przyjazd do bezdomnego, który mieszkał w osiedlowym śmietniku. Pojechałem. Kilkadziesiąt minut trwało przekonywanie pana, że musimy go zbadać. Tłumaczyłem, że on nie będzie musiał za nic płacić. Ten mężczyzna nie uwierzył. Uparł się, że jest tylko przeziębiony, nic mu nie jest. Był bardzo podejrzliwy i zdziwiony, że ktoś mu chce pomóc z zewnątrz. I to za darmo.
W jakim był stanie?
Miał intensywny kaszel. Trudno było ocenić czy to problemy z oskrzelami, czy już zapalenie płuc. Warunki nie sprzyjały badaniu. To był luty, zima, minusowe temperatury, a pan mieszkał w boksie śmietnikowym, w kartonie, okryty kocami i materacem. Przez kilka dni moja znajoma, która opiekuje się bezdomnymi w jednej z fundacji, przynosiła mu jedzenie, ale też leki. Sytuacja trwała kilka dni, a potem pan się ulotnił.
Był pan zaskoczony, że odmówił?
I tak. I nie. Przez lata swojej pracy naoglądałem się sytuacji, w których osoby najbardziej potrzebujące, nie chciały przyjąć pomocy. Może to duma? Może wstyd? Nie wiem.
Czasami ludzie oszukiwali w celu uzyskania darmowej pomocy
A przychodzili pacjenci, którzy chcieli darmowej pomocy, a pan jej im nie udzielił?
Oczywiście. Dosyć często przychodzili ludzie, którzy nie kwalifikowali się do pomocy charytatywnej. Szybko wychodziło cwaniactwo.
Jak pan rozróżniał czy ktoś naprawdę potrzebuje pomocy?
To da się rozpoznać. Kiedyś przyszła pani, która była ubrana naprawdę w bardzo drogie, markowe rzeczy: płaszcz, kapelusz, biżuterię. Oznajmiła, że chce skorzystać z konsultacji. Zdziwiłem się, ale pogadałem chwilę i powiedziałem wprost, że to jest dla osób bezdomnych, potrzebujących, a ona raczej mi nie wygląda na taką. Pani się uśmiechnęła i wyszła. I takie osoby się powtarzały. Na początku ciężko było to wyczuć, bo ktoś mógł przyjść zadbany, a mógł być potrzebujący.
Po czasie nauczyłem się rozróżniać, kto jest kim. Czasem przychodziły osoby i mówiły, że wiedzą, że ja przyjmuję za darmo, a one nie są bezdomne, ale nie mogą się dostać do lekarza w POZ-ie, więc proszą mnie o konsultację. Innym razem przychodzili studenci, którzy usłyszeli, że u mnie jest bezpłatna pomoc i potem byli wielce zdziwieni, że to nie jest dla nich. Kolejna grupa to osoby pracujące za granicą, które nie były ubezpieczone. Też się tacy zdarzali i też ich odsyłałem.
Jeśli kogoś nie stać na wizytę u lekarza, to pewnie nie stać go także na leki.
Początkowo był z tym problem. Ja konsultowałem, wystawiałem recepty, a ktoś mówił, że nie jest w stanie ich zrealizować. To, co mogłem, to wykupiłem, ale w pewnym momencie dotarło to mnie, że wszystkim nie jestem w stanie pomóc. Zacząłem wypytywać w różnych instytucjach, co można zrobić w tej sytuacji. Jedna z fundacji zobowiązała się, że mi pomoże finansować leki. Potem przychodzili ludzie, którzy korzystali z pomocy i mówili, że stać ich na zakup tańszych leków. Spotkałem się też z dużym odzewem ludzi, którzy chcieli oddać swoje leki potrzebującym. Z tej pomocy musiałem zrezygnować, dlatego że nie wolno mi, jako lekarzowi przyjmować leków od ludzi i przekazywać ich dalej. Prawo tego zabrania. Gdyby to była darowizna z apteki czy z firmy farmaceutycznej, to mogę przyjąć, bo w tym przypadku jest wiarygodne i sprawdzone źródło ich pochodzenia.
Nikomu nie odmawiam pomocy
Ewelina Lis, www.Ann-Zdrowie.pl: Czy uruchomienie takiej medycznej opieki charytatywnej jest trudne?
Dr Adrian Mrozek: I znowu: I tak, i nie. Znalazłem miejsce, uruchomiłem gabinet, zgłosiłem działalność do Izby Lekarskiej. I po dwóch miesiącach musiałem zmienić lokalizacje. Przeprowadziłem się, ale bardzo mało osób trafiało do nowego miejsca, więc ostatecznie charytatywny gabinet uruchomiłem w swoim centrum medycznym. I dziś wygląda to tak, że można skorzystać z pomocy w każdy dzień. Wystarczy zadzwonić do rejestracji, zapisać się i przyjść na darmową wizytę.
Ilu osobom pan pomógł?
Przez dwa miesiące, w każdy poniedziałek przychodziło około kilkunastu osób, potem po kilka. W sumie powiedziałbym, że kilkuset osobom udzieliłem darmowej pomocy.
Jakie były reakcje?
Bardzo ciepłe, mnóstwo pozytywnych słów do mnie popłynęło, ale zdarzały się też historie, że ktoś sugerował, że na pewno mam w tym wszystkim jakiś ukryty cel. Niektórzy zadawali absurdalne pytania w stylu, czy przypadkiem nie będę szczepił po kryjomu na COVID-19 i dostawał po tysiąc złotych od osoby zaszczepionej. Ktoś inny napisał wiadomość prywatną z zapytaniem czy ja nie handluję narządami i tych osób po prostu nie morduję w gabinecie.
Koledzy po fachu różnie reagowali na moją „działalność”
Odpisywał pan?
Pierwsze wiadomości ignorowałem, bo nie ma sensu się wdawać w dyskusje. Ale potem było ich coraz więcej, po 70-80 dziennie, wysyłane też na numer, który upubliczniłem i pod który można było dzwonić, żeby zapisać się na wizytę. Raz tylko zareagowałem, kiedy na Facebooku zobaczyłem opinię pani, która twierdziła, że niby do mnie napisała z prośbą o pomoc, a ja ją bezczelnie zignorowałem. Sprawdziłem, faktycznie, wiadomość była wysłana o drugiej w nocy, ale nie zdążyłem jej przeczytać, bo spałem. Zapytałem, czy to było oszczerstwo, czy prowokacja. Pani się wycofała i przeprosiła.
Jak zareagowali koledzy, lekarze?
Różnie. Nie chce komentować, bo raz to zrobiłem i trochę mi to zaszkodziło.
W jaki sposób zaszkodziło?
Takie gabinety wzbudzają zainteresowanie. Niektórzy zastanawiają się, dlaczego działalność jest charytatywna. Doszukują się dziury w całym, przekrętów finansowych. Druga sprawa – tworzę centrum medyczne i mam problem ze znalezieniem ludzi do pracy, bo część myśli, że będzie musiała przyjmować za darmo. To ich odstrasza. Tłumaczę wtedy, że osobami potrzebującymi to ja się będę zajmować, a oni mają pracować komercyjnie.
Czuję się pan outsiderem?
Na pewno zawsze kroczyłem swoją ścieżką, czasem pod prąd, po swojemu. Lubię robić coś innego niż reszta, bez względu na konsekwencję.
Kocha pana też góry.
Bardzo. Najpierw były góry, potem medycyna. Taka była kolejność. Chciałem potem połączyć te dwie dziedziny, dlatego zrobiłem studia z medycyny ekstremalnej i medycyny podróży. To w Polsce jest mało znane.
Myślałem o rzuceniu wszystkiego w kąt
Chciał pan leczyć na wysokości?
Przez chwilę miałem taki pomysł, żeby rzucić gabinety i podróżować. I oczywiście leczyć. To by było połączenie przyjemnego z pożytecznym.
Da się tak?
Można. Ale nie da się z tego tak wyżyć, jak z normalnej pracy, w normalnym gabinecie. Można sobie kilka razy w roku pojechać na wyprawę, za którą jako lekarz nie zapłacę. A jeśli mi zapłacą to nie jest regularna sprawa, to nie jest stały dochód.
Był pan lekarzem w wyprawach górskich?
Kilka razy. Jeszcze przed studiami z medycyny ekstremalnej, trochę po koleżeńsku się szło. Byłem obstawiającym „te medyczne” sprawy. To nie były jakieś wielkie wyprawy, raczej nasze góry europejskie, np. Alpy. Ale muszę przyznać, że nie zawsze mój organizm dawał radę. Czasem po prostu nie udawało mi się wejść. Ale bardzo się cieszę, że postawiłem na to, bo medycyna ekstremalna to nisza, która sprawia, że człowiek przestaje się bać pewnych sytuacji i robi różne rzeczy po swojemu.
Zejdźmy na ziemię. Nie boi się pan, że popełni błąd lecząc nieubezpieczonych?
Oczywiście. Tu nawet nie chodzi o to, że ja popełnię błąd, ale ktoś będzie uważać, że popełniłem i będzie się domagać odszkodowania. Ubezpieczyciel zapewnił mnie jednak, że polisa OC działa zarówno w przypadku przyjmowania pacjentów charytatywnie, jak i za pieniądze. Muszę tylko działać w ramach swoich kompetencji. Nie mogę zacząć operować bezdomnego leżącego w śmietniku, bo jestem internistą.
Planuje pan rozwinąć ideę charytatywnych gabinetów?
Mam pewien pomysł, ale w tej chwili nie ma na niego pieniędzy. W swoim centrum nie będę mógł długo przyjmować osób nieubezpieczonych, bo będą nieustające kontrole. Miałem już serię, odczułem na własnej skórze. Po rozmowie z prawnikiem i księgowym, stwierdziliśmy, że najlepiej stworzyć fundacje. Statut jest już praktycznie gotowy.
Chce stworzyć sieć gabinetów dla osób spoza systemu
Czym konkretnie będzie się zajmować fundacja?
Chciałbym stworzyć sieć gabinetów dla osób spoza systemu z dostępem do większej liczby specjalistów. Na to obecnie nie ma pieniędzy. I mam nadzieję, że w przyszłości będzie za to płacić fundacja. Problemem może być to, że na bezdomnych ludzie nie chcą wpłacać darowizn, dlatego rozszerzymy działalność i będziemy pomagać także osobom z niepełnosprawnościami.
Kiedy ruszy fundacja?
Mamy już wszystko opracowane. Musimy tylko ją teraz zarejestrować. Zebraliśmy wszystkie dokumenty, teraz tylko trzeba złożyć wniosek do KRS-u i czekać na wpisanie. Ale to przyszłość. Na razie przyjmuję potrzebujących w gabinecie przy ulicy Kukuczki 5. Z darmowej konsultacji można skorzystać od poniedziałku do piątku od 10 do 18. Można przyjść, można zadzwonić.
Pomaga się dla siebie, czy dla innych?
Robi się to dla innych, ale ma się dość dużą satysfakcję, więc robi się to też dla siebie. To jest ogromna radość, kiedy się komuś pomoże i ten ktoś podziękuje. Jest przyjemnie w środku. W pewnym momencie poczułem coś takiego większego, głębszego i duchowego. Ja komuś pomagam i życie mi odpłaca tym samym, wiele rzeczy poszło łatwiej, dobro wróciło.
Wierzy pan w karmę?
Tak, ale to nie działa ciągle. Nie zawsze wszystko wychodzi. Trzeba o tym pamiętać.
Autor: Ewelina Lis / Ann Asystent Zdrowia
Znajdź więcej ciekawych materiałów w aplikacji Ann Asystent Zdrowia:
- „Może mnie kiedyś uratujesz?”. Odpowiedziałem: „spoko, Tomek”. Tydzień później Tomek nie żył… [WYWIAD]
- Oprócz błękitnego nieba, był szpital onkologiczny dla dzieci, a z okien widok na cmentarz [WYWIAD]
- Porsche, seks, strach i loteria. Czyli życie z uszkodzonym płatem czołowym mózgu [WYWIAD]
- Dyżur z psychologiem w Ann: Problem depresji dzieci i młodzieży w Polsce