„Może mnie kiedyś uratujesz?”. Odpowiedziałem: „spoko, Tomek”. Tydzień później Tomek nie żył… [WYWIAD]

 Co czuje osoba, która uratowała komuś życie? Najpierw jest ogromna radość, a potem jeszcze większy lęk. W głowie zaczynają się pojawiać myśli: czy aby na pewno zrobiłem wszystko dobrze? Może mogłem zrobić coś lepiej? – opowiada w rozmowie z Ann, Robert Jędrych, wrocławski ratownik medyczny, który uczy cywilów i mundurowych na całym świecie, jak prawidłowo ratować człowieka.

Sytuacja w Meksyku nie jest łatwa

Ewelina Lis, Wirtualny Klub Medyczny Ann: Kim są ludzie, których szkolisz?

Robert Jędrych: Prowadziłem zajęcia z ratownictwa taktycznego, m.in. dla meksykańskiej policji czy brazylijskich służb. W Iraku z kolei szkoliliśmy ekipę miejscowej Wojskowej Akademii Medycznej, która potem uczyła swoich medyków. Prowadzę też kursy z kwalifikowanej pierwszej pomocy w Polsce: oprócz zajęć cywilnych także te dla żołnierzy, policji, straży pożarnej czy WOPR-u.

Zacznijmy od zagranicy. Policjanci w Meksyku mają dużo pracy?

Bardzo. Niedawno w jednym z meksykańskich miast zatrzymano syna barona narkotykowego i kartel rozpętał tam wojnę. Strzelali i zabijali, kogo popadnie. Wycofali się dopiero, wtedy kiedy ten syn wyszedł na wolność. Zastrzelili też oficera, który doprowadził do zatrzymania. Tam jest inny świat. Tam ludzie giną na ulicach. I jest na to przyzwolenie, bo przestępczość jest częścią gospodarki. Ludzie zarobili pieniądze nielegalnie, na przykład sprzedając narkotyki, a potem pootwierali fabryki, w których zatrudniają legalnie mnóstwo osób. Dlatego ci przestępcy mają ogromne poparcie społeczne.

Skorzystaj z darmowej mobilnej aplikacji Ann Asystent Zdrowia i czytaj więcej ciekawych reportaży.
Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Morderstwa policjantów są na porządku dziennym

W Brazylii chyba jest podobnie.

To prawda. Zdarzają się sytuacje, kiedy brazylijska policja w trakcie zatrzymania wymierza broń w stronę groźnego przestępcy, a przed lufę wybiegają cywile, żeby uniemożliwić zatrzymanie. Dlaczego to robią? Proste: bandyci opłacają im czynsz, wodę, prąd. W tych najbiedniejszych dzielnicach są jedynym wsparciem, więc ludzie próbują ich bronić. Żeby zrozumieć, jak to działa, trzeba tam pojechać i zobaczyć Favele na własne oczy. Ale mówimy o tych prawdziwych Favelach, nie o tych turystycznych. W tych prawdziwych jest tak niebezpiecznie, że ludzie nie ruszają się z domów bez broni. A warto dodać, że w wielu miejscach w Meksyku jest podobnie.

W 2020 roku w Meksyku zamordowano ponad 500 policjantów. Głośno było w mediach o historii z marca, kiedy w ataku na meksykański konwój sił bezpieczeństwa zginęło 13 osób. Pięciu policjantów i ośmiu pracowników biura prokuratora generalnego. Czy po takim zdarzeniu pojawiają się analizy: co można było zrobić inaczej?
Raczej tego tak nie analizują. Są nieświadomi i mówią: „ktoś zginął, bo został postrzelony, nic nie mogliśmy zrobić”. A tak naprawdę w czasie szkolenia z zakresu ratownictwa taktycznego, które prowadziłem dla meksykańskich służb, szybko okazało się, że ich wiedza nie jest duża. W prawie 30-osobowej grupie tylko nieliczni widzieli opaskę uciskową, a jeszcze mniejsza liczba funkcjonariuszy wiedziała, jak jej użyć. Dla mnie to było nie do pomyślenia, że ktoś nie nosi takiej rzeczy przy sobie. Pracując w takim miejscu jak oni, nie wyszedłbym do pracy z bronią, bez opaski uciskowej. Mówiąc obrazowo: skoro ktoś strzela, i możemy mieć dziurkę, to musimy mieć też coś, co tę dziurkę załata.

Amerykanie pionierami ratownictwa

Czyli opaskę.

Absolutnie. Ona jest najważniejsza na polu walki. Są takie mądre słowa medyków wojskowych: „Los rannego spoczywa w rękach tego, kto założy mu pierwszy opatrunek”. Jeżeli mamy przeciętą tętnicę, to mamy wyliczone, że z dużego naczynia średnio tracimy około litra krwi na minutę, czyli po trzech minutach ktoś nie żyje. Jeżeli po tych trzech minutach zaczniemy kogoś reanimować, to ta reanimacja nie będzie udana, bo nie mamy czego tłoczyć do mózgu, wszystko się wylało. Jeszcze mniej czasu jest w przypadku urazów np. szyi.

Tu mamy jakieś 40 sekund i człowiek się wykrwawia. Albo będzie ktoś wiedział, jak to zatamować, albo będzie się uczyć na koledze, co może się skończyć tragicznie. Pomocne w czasie szkoleń są filmy nagrane przez uczestników akcji np. kamerą GoPro. Jeśli widzimy, że ktoś trzyma się instrukcji z kursu, poprawnie wykonuje procedurę, zgodnie z wytycznymi zaopatruje poszkodowanych i oni przeżywają, to jest dla nas realne potwierdzenie, że to, co robimy, ma sens.

ratownik medyczny
Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Kto jest najlepszy na świecie w ratowaniu ludzi na polu walki?

Amerykańscy wojskowi są w ratownictwie pionierami. Tam ludzie myślą. Jeżeli ktoś zginie na polu walki, to zanim zostanie pochowany, jest przebadana cała sytuacja: jakie były obrażenia, co mówią uczestnicy wypadku, co zadziałało, co się nie sprawdziło, co można było zrobić inaczej. Oni wychodzą z założenia, że ta jedna śmierć może uratować tysiące innych ludzi. Pewne procedury, które obowiązują na całym świecie, zostały opracowane na podstawie wielu lat analiz.

Kiedy Amerykanie zaczęli analizować wypadki na polu walki?

Wszystko zaczęło się w 1993 roku, kiedy Amerykanie w czasie wojny w Somalii mocno ucierpieli. Godzinna operacja przekształciła się w ponad 15-godzinną krwawą bitwę z setkami zabitych i rannych. Tamte wydarzenia zostały opisane w książce, powstał też film „Helikopter w ogniu”. Kilka lat później w USA został powołany do życia komitet zrzeszający najlepszych specjalistów z zakresu medycyny pola walki: z wojska, policji i innych instytucji. I ich jedynym zadaniem jest analiza statystyk: sprawdzanie, gdzie aktualnie przebywają Amerykanie, jakie odnoszą obrażenia i jak giną, jakie procedury są stosowane, co działa, co nie. W Stanach Zjednoczonych wykładają duże fundusze na szkolenia, instruktorzy są odpowiednio przygotowani i weryfikowani. Poza tym oni mają w sobie taki etos bohatera, że trzeba ratować innych. Jak się rozmawia z jakimś instruktorem z USA to od razu czuć, że on jest dumny z tego, co robi.

Życie ratownika w Iraku

Jaki obraz zastałeś w Iraku?

Zniszczony wojnami, a było ich przecież kilka przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Wiedza z zakresu samej medycyny była duża, lekarze byli wykształceni, a szpitale dość dobrze wyposażone. Klinika w Karbali, w której pracowałem, była dobrze przygotowana. Ale ludzie zapominają o tym, że dużo rzeczy musi się zadziać, żeby ktoś tam trafił. Najważniejsze jest to, co się wydarzy wcześniej.

Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Mamy Irak. Wojnę. Miny pułapki, bomby, granaty. Jakie procedury stosuje się w takiej ekstremalnej sytuacji?

Jeżeli jest niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia, to medyk nie ma prawa tam podchodzić.

Wojskowy medyk nie ma obowiązku ratowania kolegów?

Nie, takie rzeczy to tylko w amerykańskich filmach się dzieją. Widzimy, że ktoś krzyczy: osłaniaj mnie, ktoś do kogoś biegnie, ktoś strzela. Byłem w Iraku siedem razy, tworzyłem pierwszą Wojskową Akademię Medyczną w Karbali i wiem, że tak to nie wygląda.

Nie ma żołnierzy, którzy niosą na plecach rannego kolegę?

Takie zasady obowiązują tylko w filmach. I te odrealnione sceny wprowadzają chaos i złudne wrażenie, że w realnym życiu też tak jest. A prawda jest taka, że jeśli mamy zadanie, na przykład odbić zakładników, to przede wszystkim mamy odbić zakładników, drugą kwestią jest to, żeby nie dopuścić do zwiększenia liczby rannych, a trzecią udzielenie pomocy poszkodowanym. Była taka słynna operacja, skuteczna, odbicia zakładników uwięzionych w ambasadzie Izraela. Wyglądało to tak: był szturm, dowódca wyważył drzwi i wszedł jako pierwszy, dostał dwa strzały w klatkę, upadł, zginął. Reszta zespołu po nim przebiegła, dokończyła szturm, zabiła terrorystów, i odbiła zakładników. Gdyby zaczęli mu udzielać pomocy, zginęłoby więcej ludzi, a terroryści zabiliby zakładników. Ratownictwo taktyczne jest przede wszystkim postępowaniem bojowym. Taktyka jest najważniejsza. W takich sytuacjach najlepsze rozwiązanie medyczne może być złą taktyką i na odwrót.

Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Ratownik medyczny uczy się całe życie

Jak można się nauczyć tego wszystkiego na kursie?

Pozoracja może pomóc. To takie odciągnięcie uwagi od prawidłowego postępowania. W praktyce wygląda to tak, że najpierw się kogoś uczy teorii, schematów postępowania w danych sytuacjach, a potem przechodzi się do treningu. W tej praktycznej części pojawiają się pozoronaci. To są prawdziwe osoby, które są np. po wypadkach i straciły jedną, bądź obie nogi. Profesjonalna charakteryzatorka sprawia, że wyglądają tak, jakby byli poważni ranni – ktoś ma rozszarpaną skórę, albo poparzoną twarz i kawałek gałki ocznej na wierzchu, ktoś inny kawałek jelita na zewnątrz. Wszystko oczywiście wygląda bardzo groźnie i realnie, ale jest na niby. I najważniejsze – w każdym przypadku te obrażenia, które najbardziej się rzucają w oczy, nie są zagrażające życiu. I o to chodzi, żeby nauczyć myślenia i rozpoznawania, co może kogoś zabić.

Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Trudniej szkoli się polskich czy zagranicznych mundurowych?

Amerykanie są najlepsi na świecie, ale nasi medycy są coraz lepsi. Niestety, nie mogę mówić o konkretnych szkoleniach w Polsce, nie mogę też podać konkretnych jednostek.

Co czuje człowiek – wojskowy, cywil – który uratował komuś życie?

Zdarza się, że najpierw jest ogromna radość, a potem jeszcze większy lęk.

Lęk?

Tak. W głowie zaczynają się pojawiać myśli: czy aby na pewno zrobiłem wszystko dobrze? Może mogłem zrobić coś lepiej? Mówimy o ludziach, którzy pierwszy raz kogoś reanimowali. Oni widząc, że ktoś nie wstał i nie poszedł do domu o własnych siłach, a jest zabierany do szpitala w ciężkim stanie, zaczynają analizować czy nie popełnili błędu. Niektórzy zaczynają się zastanawiać czy w ogóle był sens ratowania tej osoby. Mówimy o bardzo trudnych sytuacjach, z którymi osobie nieoswojonej z ciężkimi wypadkami czy śmiercią bardzo trudno sobie poradzić.

Nie każda reanimacja kończy się sukcesem…

Jakie to sytuacje?

Niedawno odebrałem telefon i słyszę, że moi kursanci uratowali kolegę z pracy. Doszło u niego do zatrzymania krążenia po tym, jak dotknął linii wysokiego napięcia i spadł. Chłopaki zaczęli reanimację, wróciły czynności życiowe, poszkodowany został zabrany śmigłowcem do szpitala, gdzie trafił na intensywną terapię. Ich szef zadzwonił po jakimś czasie i poprosił mnie, żebym z nimi pogadał, bo są w szoku, zaczęli analizować krok po kroku czy aby na pewno nie popełnili błędu i nie zaszkodzili swojemu koledze.

Co im powiedziałeś?

„Słuchajcie, to co mieliście zrobić, zrobiliście, on jest w szpitalu. Gdyby nie Wy, to by go nie było. Nie macie wpływu na to, jakie są dalsze rokowania”. Powiedziałem, że jestem z nich dumny, bo zrobili kawał dobrej roboty. Rozczulili się i podziękowali. Ja wiem, że to była bardzo trudna sytuacja. Ten gość dwa razy w trakcie reanimacji „wracał”, zaczął też wymiotować, a to była ich pierwsza akcja ratownicza. Totalne zaskoczenie, bo nikt, nawet po kursie, nie jest przygotowany na to, żeby reanimować kolegę.

Zdarzyło ci się reanimować kolegę?

Tak i niestety, nie udało się. To była jedna z tych bardziej traumatycznych chwil pracy w pogotowiu ratunkowym. Z Tomkiem nie widziałem się wiele lat, bo mieszkał w Anglii. Po powrocie do Polski, w czasie przypadkowego spotkania, zapytał, co u mnie i gdzie pracuje. Powiedziałem, że jeżdżę karetką, na co on: „może mnie kiedyś uratujesz”. Odpowiedziałem: „spoko, Tomek”. Tydzień później mam dyżur, jadę do wypadku, widzę rannego motocyklistę na asfalcie, ściągam kask. Tomek. Nie żyje. Od tamtej pory nikomu już nie obiecuje, że go uratuje.

Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

Nie poddał się mimo choroby

Jeździsz na motocyklach?

Miałem takie dwa lata w pogotowiu, że kilku kolegów pozbierałem z ulic i stwierdziłem, że nie będę ryzykować. Potem koło kwietnia, jak mam urodziny, to zazwyczaj wpadam na pomysł, że może sobie kupię. I myślę, że kiedyś to nastąpi, ale nie będzie to ścigacz, raczej chopper. Tak, żeby sobie pyrkać. Generalnie podchodzę do tego tematu, jak do choroby, którą przeszedłem w dzieciństwie. Nowotwór mnie nie zabił, to co mnie może zabić?

Ile miałeś lat, kiedy zachorowałeś?

Skorzystaj z darmowej mobilnej aplikacji Ann Asystent Zdrowia i czytaj więcej ciekawych reportaży.

Miałem 14 lat, kiedy zdiagnozowano u mnie białaczkę, czyli było to ponad 20 lat temu. Przeszedłem chemioterapię i przeszczep. I to właśnie chemioterapia była najtrudniejszym momentem. Ale stwierdziłem, że nie ma sensu się załamywać, bo to mi nie pomoże. Myślałem wtedy o tym, co chciałbym robić w życiu, miałem mnóstwo planów związanych ze sportem. Ja żyłem sportem. Po przeszczepie zrobiłem sobie w szpitalnej sali siłownię – skleiłem kroplówki plastrami i podnosząc te „hantle”, ćwiczyłem biceps. Chciałem pracować potem w wojsku, niestety, przygoda z chorobą nowotworową zamknęła mi te drzwi – moja kandydatura została odrzucona. Musiałem zmienić plany życiowe. Nie użalałem się jednak nad sobą. Wiedziałem, że nie mam na tę sytuację wpływu i muszę znaleźć inne rozwiązanie. Zostałem ratownikiem medycznym.

Walka do samego końca

Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha

A co ze sportem?

Wróciłem do ćwiczeń – na początku były rozciąganie, pompki, próba podciągnięcia się na drążku, wszystko działo się w domu. Niestety, nieużywane do tej pory mięśnie miały duży problem ze zrobieniem nawet kilku powtórzeń. Byłem słaby, ale nie poddawałem się. Wiedziałem, że to kwestia przyłożenia się, rozruszania. Powtarzałem sobie, że po tylu latach treningów te mięśnie nie zniknęły, one tam są, tylko potrzebują czasu. I tak było. Z każdym dniem byłem coraz silniejszy. Po półtora roku poszedłem do klubu sportowego na pierwsze zajęcia kick-boxingu. Najpierw chodziłem raz w tygodniu, potem trzy, a chwilę później już od poniedziałku do piątku. Ciężko było przekonać rodziców, żebym ćwiczył pięć razy w tygodniu, ale byłem tak uparty, że w końcu się poddali.

Jesteś ratownikiem medycznym, który jako pierwszy na świecie po przebytej białaczce i przeszczepie szpiku kostnego ukończył zawody crossfit.

Nie było łatwo, lekarze odradzali mi start, ale się udało. Przygotowania zajęły mi rok. Trenowałem 5-6 razy w tygodniu. Wystartowałem bez doświadczenia. Ostatecznie ukończyłem zawody na 23. miejscu i jestem z tego dumny. Cieszę się, że pokazałem ludziom po nowotworach i tym, którzy dziś walczą z chorobą, że nie ma rzeczy niemożliwych.

Rozmawiała Ewelina Lis, Wirtualny Klub Medyczny Ann

Czytaj więcej reportaży w Ann:

Sprawdź nowoczesną technologię z jakiej korzysta aplikacja Ann Asystent Zdrowia.
ratownik medyczny
Fot. archiwum prywatne Roberta Jędrycha.
0 Komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *