Oprócz błękitnego nieba, był szpital onkologiczny dla dzieci, a z okien widok na cmentarz [WYWIAD]

–  Po latach mam konkretne wspomnienie: leżę w łóżku, patrzę przez okno, świeci słońce, a w słuchawkach słyszę fragment utworu zespołu Golden Life: „Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba”. Pomyślałem wtedy: „Ale jest fajnie” – opowiada Michał Lipa ze Zgorzelca, który do Kliniki Onkologicznej przy ulicy Bujwida we Wrocławiu trafił, mając 15 lat.

Michał z ciocią na gigancie

Ewelina Lis, Wirtualny Klub Medyczny Ann: Przyjechałeś motocyklem?

Michał Lipa ze Zgorzelca: Nie, samochodem. Ale rozumiem pytanie.

Motocykle to twoja pasja.

To prawda, największa, interesowałem się nimi od dziecka. W trakcie leczenia w klinice przy ulicy Bujwida wymknąłem się nawet nielegalnie na wycieczkę po wrocławskich salonach z motocyklami. 

Posłuchaj fragmentu audiobooka (całość dostępna za darmo po zalogowaniu w aplikacji Ann):

To były konkretne salony czy przypadkowe?

Konkretne, adresy znalazłem w gazecie motoryzacyjnej przyniesionej do szpitala przez moją mamę. Wiedziałem, że w tym dniu nie będę podłączony do żadnej kroplówki, a więc będę mógł wyjść z sali. Wziąłem mapę i ustaliłem: „O, Yamaha jest tu, Suzuki trochę dalej, Honda tutaj, a Kawasaki tam”. Potem sprawdziłem, jak kursują tramwaje, żeby wiedzieć, którym gdzie dojechać. Kilka razy trzeba było się przesiąść, ale ostatecznie objechałem wszystkie salony w mieście. 

Sam?

Nie, z ciocią. Przyjechała na chwilę zastąpić mamę. 

Ciocia nie protestowała?

Była nieświadoma. Myślała, że odwiedzimy jeden lub maksymalnie dwa salony. A ja co chwilę ją poganiałem, mówiąc: „Dawaj, ciocia, idziemy, za winklem jest kolejny”. Po powrocie stwierdziła, że już nigdzie ze mną nie pojedzie. Była po 60-tce i bardzo ją ta wycieczka wymęczyła. Nie miałem litości. Ale przynajmniej po latach jest co wspominać.

A co robiłeś w tych salonach?

Posłuchaj całego audiobooka i przeczytaj tekst za darmo w aplikacji Ann Asystent Zdrowia. Do pobrania w Google Play i App Store.

Wchodziłem, oglądałem i wychodziłem. Może się ktoś śmiać, ale dawało mi to dużo siły. Podobnie jak wizyty w salonach samochodowych. W jednym z nich, niedaleko Placu Grunwaldzkiego, byłem setki razy. Podobnie jak w przypadku motocykli – jechałem, wchodziłem, siadałem za kierownicą, oglądałem i wracałem. Miałem 15 lat, więc byłem starszy od innych pacjentów z kliniki, dlatego lekarze pozwalali mi przebywać poza szpitalem bez rodziców. Uwielbiałem te momenty normalności. Niestety, potem znów trójka. 

Pokój z widokiem na cmentarz proszę

To numer sali?

Numer oddziału. Na trójce spędziłem dziewięćdziesiąt procent czasu leczenia. I bardzo dobrze. Dzięki temu, że miałem stałe miejsce, czułem się bezpiecznie. Panowała tam rodzinna atmosfera. Któregoś popołudnia do sali weszła jedna z pielęgniarek – siostra Monika – i w czasie rozmowy padło hasło, że kolacja będzie. Ja zazwyczaj nie jadłem w trakcie przyjmowania chemii, ponieważ nie chciałem później wymiotować. Ale siostra Monika otworzyła lodówkę stojącą za drzwiami i dodała: „Krokiety będą”. Bez namysłu odpowiedziałem, że zjadłbym takiego krokieta z gorącym barszczykiem. Po chwili dostaje krokieta i barszczyk. Załatwiła ten barszczyk specjalnie dla mnie. Nie musiała tego robić, a jednak zrobiła. To był rewelacyjny odruch, który pamięta się po latach. 

Co jeszcze pamiętasz?

Klinikę przy ulicy Bujwida pamiętam doskonale. I cmentarz naprzeciwko. I taką myśl, że jeśli się nie uda, to znajdę się po drugiej stronie ulicy. Szukaliśmy odskoczni, ale nie było łatwo. To był 2001 rok. Nie było smartfonów i laptopów – kiedy ktoś przywiózł na oddział playstation, to było święto. Dziś to jest normalny widok w szpitalnych salach, wtedy taki sprzęt był rzadkością. Wszyscy się zbierali, ustawiali w kolejce i grali. Telewizja też nie była za bardzo dostępna. Jak się chciało pooglądać Polsat, to antena była ustawiona w jedną stronę, a jak TVP czy TVN, to trzeba było ją przestawić w drugą. Radio za to działało dobrze. Słuchałem dużo muzyki. Po latach mam konkretne wspomnienie: leżę w łóżku, patrzę przez okno, świeci słońce, a w słuchawkach słyszę fragment utworu zespołu Golden Life: „Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba”. Pomyślałem wtedy: „Ale jest fajnie”. 

Jak często bywało fajnie?

Było sporo fajnych momentów, bo miałem specyficzne podejście do leczenia. Niektórzy lekarze śmiali się, że jestem idealnym pacjentem, bo podchodziłem do mojej choroby, jak do przeziębienia. Większość pacjentów, nawet tych najmłodszych, wiedziała, jaki rodzaj chemii dostaje, znała nazwy przyjmowanych leków. Mnie w ogóle to nie interesowało. Któryś z rodziców zapytał mnie kiedyś: „Michał, jaką ty chemię bierzesz?”. Odpowiedziałem, że różową. Tym, którzy byli oburzeni, że nie wiem, odpowiadałem, że lekarze są profesjonalistami, wiedzą, co mi podać, bo im również zależy na tym, żebym wyszedł z tego cały i zdrowy. Nie muszę sprawdzać, czy ta chemia jest dobra, czy inna jest lepsza. Oni skupiają się na moim leczeniu, ja na powrocie do normalności, bo dla mnie to był tylko etap w życiu. 

Rak odezwał się na WF-ie

Jak długo trwał?

Rok. Zaczęło się od problemów z nerką. Miałem 15 lat i chodziłem do gimnazjum. Na jednej z lekcji WF-u pograliśmy w piłkę w deszczu. Wszyscy zadowoleni, że potaplali się w błocie, a ja po kilku dniach zwijałem się z bólu. Lekarka rodzinna stwierdziła, że się przeziębiłem i mam zapalenie nerki, przepisała leki, ale nie bardzo pomogły. Zamiast moczu pojawiła się krew. Zrobiło się poważnie. Najpierw był szpital w Zgorzelcu, a potem już Wrocław. USG wykazało, że obok nerki mam guza wielkości piłki baseballowej. Spory. Na chirurgii przy Curie-Skłodowskiej we Wrocławiu zaczęła się analiza, co się stało. Moim szczęściem było to, że mówiłem o wszystkim bratu. I on powiedział mamie, że kiedyś przeziębiłem jądro. Powiększyło się, ale opuchlizna zeszła. Niestety, to zapalenie po lekcji WF-u pobudziło komórki rakowe. Biopsja wykazała ognisko zapalne. Zaczęło się od operacji, później była chemia, a potem kolejna operacja. Bałem się.

Czego najbardziej?

Tego, że coś pójdzie nie tak podczas operacji i że w konsekwencji tych powikłań nie będę chodzić. Ten guz był umiejscowiony przy nerce, ale także blisko rdzenia kręgowego. Przed operacją przyszedł neurochirurg i wyłożył kawę na ławę: „Słuchaj, Michał, może pójść coś nie tak, możesz być sparaliżowany”. W tym samym czasie w klinice przy Curie-Skłodowskiej był chłopiec, który jeździł na wózku. I kiedy słuchałem neurochirurga, od razu pojawił się obraz, że ja też tak skończę. Na operację zabrali mnie po ósmej rano. Byłem sam, przerażony, bo rodzice nie zdążyli dojechać. Sama operacja trwała ponad osiem godzin. Kiedy się wybudziłem, zacząłem krzyczeć do pielęgniarek, że nie czuję nóg. Pomyślałem: „A jednak wózek”. Na szczęście dyżur miała lekarka, która mnie znieczulała przed zabiegiem. Przyszła i mnie uspokoiła, że wszystko jest w porządku. A to, że nie czuję jeszcze nóg, to kwestia znieczulenia. 

Co się czuje po wycięciu guza wielkości piłki baseballowej?

Przestaje boleć. Ten guz uciskał na moczowód i w związku z tym nerka nie funkcjonowała dobrze. To ona bolała, nie guz. W trakcie ćwiczeń w szkole wyczuwałem, że coś tam jest, ale myślałem, że mięśnie rosną od robienia brzuszków. A to był guz. Jego wycięcie to nie był jeszcze koniec. Potem dostałem kolejną chemię i na końcu był jeszcze autoprzeszczep szpiku. To nie jest łatwa sprawa. Musiałem mieć np. zaświadczenie od dentysty, że mam zdrowe zęby i nie mam żadnego ogniska zapalnego. Wielu stomatologów – nawet jeśli wszystko jest w porządku – boi się wystawiać taki dokument. Ale udało się. Sam przeszczep jest stresujący. Wchodzi się na oddział i nie można wyjść. Dobrze, że sala była duża. Na szczęście wszystko poszło dobrze. W 2002 roku było po leczeniu.

Sport, motocykle i nowotwór. Jak nóż w plecy

W końcu spokój?

Nie na długo. Najpierw był burzliwy wybór szkoły. Wiedziałem, że po chorobie kariera siatkarska, którą planowałem, już nie jest dla mnie. Trzeba było zacząć realnie myśleć, co chcę i mogę robić. To może coś z motoryzacją? Może technikum samochodowe? W szkole byłem też dobry z rysunku technicznego. Może technikum budowlane? Stwierdziłem, że ta ostatnia opcja to dobry pomysł. Wymyśliliśmy z bratem, że skończę tę budowlankę, on skończy technikum ogrodnicze i otworzymy wspólnie firmę. Ja zacząłem swoje technikum, brat skończył swoje. I nóż w plecy.

Co się stało?

Karol zginął w wypadku samochodowym. Jechał na studia do Wrocławia – dostał się na Akademię Rolniczą, obecnie Uniwersytet Przyrodniczy. Nie dojechał. To był 4 października, typowa jesienna pogoda, kierowca tira jechał za szybko, na łuku złamała mu się naczepa i uderzyła w auto, w którym siedział mój brat. Obrażenia były zbyt rozległe. Nie udało się go uratować. To był cios. Dla mnie brat był całym światem. Kiedyś w szkolnym autobusie pokłóciłem się z jednym chłopakiem. Poszła pyskówka.

Zrobiło się tak nerwowo, że zaczął mi grozić, że się ze mną policzy później. Brat, z którym pokłóciłem się wcześniej i siedzieliśmy osobno, wstał i rzucił do niego: „Rusz go, a będziesz mieć ze mną do czynienia”. Kolega odpuścił, a ja poczułem w środku dumę, że jest ktoś, kto stoi po mojej stronie. On zawsze mnie wspierał, a najbardziej w trakcie choroby. Wspierał mnie normalnością. Nigdy się nade mną nie użalał w stylu: „A bo ty to jesteś chory”. Jak trzeba było, to też mnie opieprzył. Dawało mi to siłę. 

To nie rak, a TIR

A rodzice jak sobie poradzili?

Ciężko. Śmierć brata to był cios dla wszystkich. Rodzina się rozbiła. On był mianownikiem, scalał wszystkich. Byliśmy razem, ale tylko fizycznie, mentalnie każdy w swoim świecie. Ja szedłem do siebie do pokoju coś tam porobić, mama w innym pokoju oglądała telewizję, a tato szedł jeszcze gdzieś indziej i słuchał muzyki. Dla niego brat był oczkiem w głowie. Ciężko mi było.

Próbować go zastąpić?

To było nierealne. Chociaż starałem się być twardy, to w środku nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. To ja, będąc już jedną nogą na tamtym świecie, wychodzę z tego, a mój brat, zdrowy, fajny chłopak nie żyje? Dlaczego? Wiele razy zadawałem sobie to pytanie. Ciężko było skupić się na nauce. Szczerze mówiąc, to po śmierci brata miałem wywalone na naukę. Przykładałem się do zawodowych przedmiotów, a do pozostałych tak, żeby zdać. Męczące były też ciągłe porównania. 

Do brata?

Tak, nauczyciele ciągle mówili: „A bo Karol to, Karol tamto, a był taki, a ty jesteś taki”. Ja odpowiadałem: „Karol to Karol, ja to ja”. Byłem wtedy niepokorny i pyskaty. Kiedyś polonistce powiedziałem, co o niej myślę. Nie były to miłe słowa. Chwilę później została dyrektorką szkoły. Niestety, maturę musiałem za karę zdawać rok później. Ale zdałem ją bardzo dobrze. Na koniec szkoły znów chciałem wyrzucić z siebie kilka słów na jej temat, ale już odpuściłem. Podziękowałem, uśmiechnąłem się i poszedłem na studia. Skończyłem architekturę, jestem inżynierem architektem. I fajnie. 

Michał Lipa tu i teraz

Projektujesz?

Nie, mam firmę wykonawczą. Nie potrafiłbym usiedzieć przed komputerem, bo mam niedoleczone ADHD. Muszę biegać tu i tam. Rysowanie zostawiam na późną starość, jak już nie będę mieć siły na nic innego. Teraz zajmuję się budownictwem przemysłowym. Pracuję m.in. przy budowie elektrowni, jestem bezpośrednim podwykonawcą dla generalnego wykonawcy. Lubię zadania niechciane i trudne.Ewentualnie jakieś budownictwo jednorodzinne. Zatrudniam sześć zaufanych osób. Nie chcę mieć większej firmy. To, co mam, mi wystarcza i jeszcze mogę pomóc innym. Od kilku lat organizuję w Zgorzelcu „Męskie Granie”, czyli turnieje charytatywne w siatkówkę. Mam wspaniałych znajomych, którzy chętnie dołączają i pomagają. Wystarczy rzucić hasło: turniej, wpisowe i dla kogo gramy. Zbieraliśmy m.in. na leczenie Bartka, który chorował na białaczkę, czy dla małej Ninki, która od urodzenia miała krótszą nogę i potrzebne były pieniądze na jej wydłużenie. Jeden znajomy pomaga załatwić halę, inny kupi gadżety, jeszcze inny ma pizzerię i przywozi jedzenie dla zawodników. Działamy. 

Zaglądasz czasem do Przylądka?

Tak, zdarza mi się. Nigdy nie zapomnę pierwszej wizyty. Skończyła się budowa, otwarto Przylądek, ja otworzyłem firmę i pomyślałem, że to dobry moment, żeby zawieźć dzieciom misie. Mój serdeczny przyjaciel mówi: „Jadę z tobą”. Przyjechaliśmy, pochodziliśmy po oddziałach, porozmawialiśmy z pacjentami i personelem. Paweł, postawny facet, 190 cm wzrostu, po wyjściu poprosił, żebym więcej go tam nie zabierał. Dla niego widok chorych dzieci to było za dużo. Dla mnie taki widok był normalny. 

Co jeszcze zmieniła choroba?

Wiem, co jest ważne. 

Co jest ważne?

Odpowiem historią. Po wyjściu ze szpitala pojechałem odwiedzić kolegów z klasy. Zaczęliśmy rozmawiać o takich codziennych sprawach. I dla nich największym problemem był kolor sznurowadeł. Serio. Przypomniałem sobie wtedy obraz, który często do mnie wraca: leżymy na trójce, gdzie sale były przedzielone oknami i żaluzjami. I przywożą niemowlę, prawdopodobnie w ciężkim stanie, walczące o życie, podłączone do kilku pomp.

Jego mamy nie ma, bo leży jeszcze na porodówce. Opowiedziałem tę historię moim kolegom, dodając, że kolor sznurowadeł to nie jest problem. Problem jest wtedy, kiedy stoi się na granicy życia i śmierci. Jak to niemowlę. Nie wszystkim się udaje. Mój przyjaciel z sali zmarł. Tomek Czwaliński. Był rok starszy ode mnie.

Lekarze zauważyli, że się zaprzyjaźniliśmy i starali się wyznaczać cykle chemii tak, abyśmy dostawali ją w tym samym czasie. Potem mieliśmy przeszczepy. Najpierw ja, potem Tomek. Bardzo narzekał na formę. Mówił, że się słabo czuje. Pocieszałem go, że wszystko będzie dobrze. Podchodziłem realnie, ale z optymizmem. Pojechałem do domu, wróciłem na tomograf, idę do Tomka, a pielęgniarka pyta, gdzie idę. Mówię, że do Tomka. Odpowiedziała, że Tomka nie ma. Tomek zmarł. Byłem w szoku. Ale dziś wiem, że m.in. ta historia zmieniła moje podejście do życia. Moją mentalność. Szybko zacząłem myśleć jak człowiek mający 10 lat więcej. 

Mat. pras.

Michał Lipa: Wiem co jest ważne

Twój widok, człowieka, który pokonał chorobę, motywuje innych?

Myślę, że tak. A najbardziej to rodziców chorych dzieci. Widzą mnie i dociera do nich, że to wszystko można pokonać. I doskonale pamiętam takie sytuacje. Kiedyś udało mi się załatwić, żeby koszykarze z Turowa Zgorzelec, czyli jednego z najlepszych klubów koszykarskich w Polsce, odwiedzili dzieci z kliniki przy Bujwida. Byłem przewodnikiem w czasie tej wizyty.

Zabrałem zawodników m.in. na oddział, na którym spędziłem najwięcej czasu. Wchodzimy na trójkę, otwieramy drzwi jednej z sali, a tam leży mały chłopczyk, Oti, miał wtedy 2 lata. Obok siedzi przerażona kobieta, jego mama. Powiedziałem do niej, żeby się nie martwiła, bo ja leczyłem się w tej sali, w tym samym łóżku, wyzdrowiałem i mam się dobrze. Popatrzyła na mnie ze łzami w oczach.

Za jakiś czas wróciłem do kliniki przy Bujwida na nagranie telewizyjne. Miałem opowiedzieć coś o sobie. No to wchodzimy na trójkę, a tam znowu Oti i jego mama. Tym razem porozmawialiśmy dłużej. I wtedy usłyszałem, że moja postawa była dla niej szokiem. Że można przejść coś tak ciężkiego i jeszcze motywować innych. Dziś Oti ma 12 lat. Ma się dobrze. Przystojniak się robi. 

Pamiętasz siebie mającego 12 lat?

Zazwyczaj włóczyłem się z bratem. Byliśmy wkręceni w auta i motocykle. A zaczęło się dużo wcześniej. Karol, mając 10 lat, uzbierał sobie pieniądze na komarka. Kupił go. Trzeba było ten motor podreperować, bo nie nadawał się do jazdy. Tata nam pomógł. Ja miałem wtedy siedem lat i to była dla mnie pierwsza, samodzielna jazda motorem. Brat włączał mi bieg, wrzucał na siedzenie i jechałem. 

Rak to nie wyrok. Michał z nim wygrał

A dziś ile masz motocykli?

Trzy. Jeden z nich to motocykl odkupiony od mojego kuzyna. Honda Magna, Cruiser. Latami prosiłem, aby dał mi się przejechać. On ciągle odmawiał. Ewentualnie jeździłem z nim na tylnym siedzeniu. I kiedyś pyta: „Zmieniam motocykl, chcesz magnę?”. Kupiłem. Byłem już dorosły, pracowałem w dobrej, czeskiej firmie. Mogłem sobie na to pozwolić. Wcześniej, jak chodziłem do technikum, dogadałem się z kuzynem, że wyremontujemy wspólnie jego garbusa. Nikt nie chciał tego auta. Nie miał wtedy żadnej wartości materialnej. Ustaliliśmy, że ja będę kupować części, a on, złota rączka, będzie naprawiać. 

Udało się?

Tak, chociaż mama odradzała. Mówiła, żebym dał sobie spokój. Ale ja byłem uparty. Kiedy grałem w siatkówkę i jeździliśmy na zawody, to z kieszonkowego, które dostawałem na napoje, odkładałem na garbusa, a piłem wodę z kranu. Zawsze było coś do zrobienia: a to hamulce, a to koło. I tego wyremontowanego garbusa mam do dzisiaj. Jeżdżę na zloty. To są cudowne spotkania. Jest tam cały przekrój ludzi. Są tacy, którzy na co dzień podróżują garbusem i nie mają innego auta, a są tacy, którzy w garbusa włożyli tyle pieniędzy, że spokojnie mogliby pójść do salonu i kupić samochód dobrej klasy. Na takim zlocie nie odczujemy, kto ma pieniądze, a kto ich nie ma. I to jest piękne. Staram się żyć tak, żeby dla mnie też nie były najważniejsze. Myślę, że brat byłby ze mnie dumny

Michał Lipa jest jednym z bohaterów książki „ONKOMOCNI – 218283* – Potęga Wspomnień”, która powstała z okazji 30-lecia wrocławskiej Fundacji „Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową”.  Autorką wywiadów jest Ewelina Lis. Więcej o darmowej publikacji: https://naratunek.org/onkomocni-potega-wspomnien/

Znajdź więcej reportaży i wywiadów w aplikacji Ann:

onkomocni
Na zdj. Ewelina Lis, reportażystka Ann.
0 Komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *