Magazyn Ann: Pretensje, wina i rozżalenie. Utrata ciąży to jedno z najgorszych życiowych doświadczeń [AUDIO]

Pozytywny test ciążowy to ogromna radość dla każdej pary. Jednak nie dla wszystkich ciąża kończy się pozytywnym rozwiązaniem. Każdego roku w Polsce ok. 1 700 kobiet rodzi martwe dziecko, a u ok. 40 tys. kobiet ciąża zakończyła się poronieniem. Kasia i Bartek stracili swoje nienarodzone dziecko. W Ann opowiadają o tej trudnej drodze, która zostawiła po sobie ślad na całe życie.

Wiktoria Kmiecik, Ann Asystent Zdrowia: Pozytywny test ciążowy, pierwsza ciąża i ogromna radość, że tak szybko się udało w niej być. Właśnie takie uczucia towarzyszyły Wam na początku. Jak dokładniej wyglądała Wasza historia?

Kasia: Bardzo długo nie czułam się gotowa na dziecko i ogólnie uważałam, że nie każdy musi je mieć. Nie każdy musi czuć się gotowy na posiadanie dziecka i tak naprawdę było mi z tym dobrze. Było mi dobrze z tym przekonaniem do momentu, kiedy skończyłam 30 lat. Wtedy coś się we mnie zmieniło. Stwierdziłam, że to już chyba jest ten czas, że to dobry moment na posiadanie dziecka. Po zrobieniu wszystkich badań, rozpoczęciu suplementacji kwasem foliowym, zaczęliśmy z mężem starania o ciążę. W zasadzie bardzo szybko nam się udało, bo tak naprawdę to był tylko jeden cykl starań. We wrześniu 2020 roku test pokazał dwie kreski, więc…myślę, że każda para by sobie życzyła tak szybkiego zajścia w ciążę.

Poronienie – radość nie trwała zbyt długo

Generalnie na samym początku wszystko było w porządku. Badania wychodziły dobrze, nic złego się nie działo. Tak było przez pierwsze 3 miesiące. Można powiedzieć, że radość nie trwała długo. To była grudniowa wizyta, na której miałam dostać już skierowanie na pierwsze badania prenatalne. Pamiętam to dobrze, bo to było dwa dni po Mikołajkach, czyli 8 grudnia. Tak naprawdę nic wcześniej nie zapowiadało, że coś może być nie tak. Wtedy tak naprawdę do samego końca miałam wszystkie ciążowe objawy, czyli było mi niedobrze, wymiotowałam i nie miałam żadnego plamienia. Na tej grudniowej wizycie pani doktor bardzo długo robiła USG, po czym stwierdziła, że bardzo jej przykro, ale tutaj serce już nie bije. Nie ma tętna ani nie ma przepływów. Ciąża obumarła. Dla mnie to był totalny szok. Jak do tego mogło dojść?

Po potwierdzeniu, że to nie jest żadna pomyłka i tak dalej, pani doktor powiedziała, że trzeba się będzie umówić do szpitala albo czekać, aż poronienie zacznie się samo. To ja stwierdziłam, że wolę od razu pójść do szpitala, bo nie wyobrażałam sobie chodzić z martwą ciążą nie wiadomo ile. Szczęście w nieszczęściu było takie, że moja pani ginekolog oprócz tego, że ma swój gabinet, pracuje jeszcze w szpitalu. Więc od razu wykonała telefon do swojego szpitala, czyli do ordynatora,  przedstawiła mu sytuację i zapytała po prostu, czy mogę zgłosić się na zabieg.

Wizyta w szpitalu

W zasadzie wszystko bardzo szybko się potoczyło, bo na drugi dzień, czyli 9 grudnia, trafiłam już do tego szpitala. Od razu po przebadaniu, po upewnieniu się przez lekarzy, że na pewno serce nie bije dostałam tabletki i czekało mnie poronienie. To były 3 serie po cztery tabletki. Niestety po tych tabletkach kompletnie nic nie ruszyło. Nie miałam żadnych bóli ani żadnego krwawienia.

Przeczytaj też: Wody płodowe odeszły 15 tygodni za wcześnie. Ciąża utrzymana, dziecko urodziło się zdrowe.

Grudzień 2020 roku to był niestety okres pandemii. Zapewne nikt nie mógł Cię odwiedzić, nawet mąż. Jak zatem wyglądała ta opieka w szpitalu?

Jeśli chodzi o opiekę personelu medycznego w tamtym czasie to muszę szczerze przyznać, że nie wspominam tego zbyt dobrze. Położne zaglądały do mnie bardzo rzadko. Wręcz pamiętam sytuację, kiedy przyszła jedna z nich, kiedy zmienił się dyżur z dziennego na nocny, była godzina 22, zapytała mnie, czy coś się dzieje. Odpowiedziałam, że nie. Postawiła na stoliku nocnym taki malutki pojemniczek i powiedziała do mnie: Jak się zacznie coś dziać i będzie Pani w stanie, to proszę coś złapać tutaj do tego pojemnika”. Byłam w szoku, że  tak można potraktować kobietę, która czeka na poronienie.

Na sali byłam sama i nie przyszedł do mnie nikt. Przepłakałam wtedy całą noc i nie spałam dlatego doskonale wiem, że nikogo nie było, z wyjątkiem tej pielęgniarki o godzinie 22. Następnego dnia o 6 rano przyszła znowu do mnie położna z tym samym pytaniem, czy co coś się ruszyło, jak odpowiedziałam, że nie, to stwierdziła, że trudno i chyba będzie trzeba zrobić zabieg. Pobrała mi krew, że tak powiem zrobiła swoje i wyszła.

Nadzieja legła w gruzach

Dopiero gdzieś w okolicach południa przyszedł ordynator. Zrobiono mi ponownie USG, które potwierdziło, że nic się nie dzieje po tych tabletkach, poronienie nie rusza. Ordynator stwierdził, że nie ma wyjścia, bardzo  jest mu przykro, ale trzeba zrobić zabieg łyżeczkowania. Przeszłam całą procedurę, pytano mnie czy się zgadzam, czy jestem świadoma ewentualnych komplikacji. Szczerze mówiąc, gdzieś tam wtedy poczułam, że wszystko już się skończyło. Nadzieja, że przez tą noc wydarzy się cud legła w gruzach. Zbadano mnie i zadecydowano o zabiegu. Wydaje mi się, że ta procedura nie trwała długo, do 15, 20 minut.

Co czułaś po zabiegu? Czy był ktoś, kto w tamtym czasie Cię wspierał?

Pamiętam tylko tyle, że jak się wybudziłam, była przy mnie położna i powiedziała, że już po wszystkim. I to był chyba ten moment, kiedy tak bardzo do mnie dotarło, jak bardzo już jest po wszystkim, jak bardzo po prostu nie mam już nic. Nie ma we mnie życia. Pamiętam dokładnie, że wtedy się strasznie rozpłakałam. Ona siedziała przy mnie dobre 40 minut. Pomagała mi się uspokoić i tak naprawdę to była jedyna osoba, która wtedy okazała mi jakieś zainteresowanie i wsparcie.

Nie mogłam się do nikogo odezwać, do przyjaciółki, kuzynki czy kogokolwiek, bo po prostu nie chciałam. Nie wyobrażałam sobie poinformować kogoś, że leżę w szpitalu i czekam na poronienie. Więc ta położna była jedyną osobą, która się mną zaopiekowała w tamtym czasie, która gdzieś tam próbowała mnie pocieszyć. Mówiła, że przecież wiele kobiet dotyka poronienie, że to, że się straciło jedną ciążę czy nawet kilka ciąż, wcale nie musi oznaczać, że tego dziecka nigdy się nie będzie miało. Robiła co mogła.

Poronienie, wina, rozżalenie i pretensje, ale do kogo?

Po wyjściu ze szpitala wróciłaś z mężem do domu. Czy łatwo było Ci powrócić do normalnego, codziennego funkcjonowania?

Kiedy wróciłam do domu, to szczerze mówiąc nie było to łatwe. Chociaż ciążę straciłam w 9 tygodniu i nie robiliśmy jeszcze wtedy z mężem żadnej wyprawki to było we mnie takie poczucie, że coś się skończyło. Straciłam dziecko i nie wiedziałam, czy kiedykolwiek to odzyskam. Były pretensje, pytania, dlaczego ja? Dlaczego my? Czemu mnie to spotkało, co ja takiego zrobiłam. Może mogłam zrobić coś więcej, może to ja coś zaniedbałam bądź po prostu źle coś robiłam.

Czułam się winna, czułam się rozżalona i to był taki moment, kiedy stwierdziłam, że ja sama się nie pozbieram. Nie dam sobie rady z tym wszystkim i potrzebna mi jest pomoc psychologa. Dziś jestem sobie za to wdzięczna. Dziś wiem, że dobrze zrobiłam, chociaż w tamtym czasie było mi wstyd, bo na co dzień to ja jestem osobą, która pomaga innym, ponieważ jestem opiekunem medycznym. Dla mnie poproszenie kogoś o pomoc było wstydem, a z drugiej strony było jakimś tam aktem odwagi.  Najtrudniej jednak było się przyznać przed samą sobą, że potrzebuje tej pomocy.

Posłuchaj również: Edukacja Ann: Ciąża pozamaciczna – kiedy najpiękniejszy moment w życiu kobiety zamienia się w dramat [PODCAST]

Poronienie i pomoc psychologa

Na początku moja pani psycholog nie miała łatwo. Robiła co mogła, żeby mi wytłumaczyć, że to nie jest moja wina, że ja na pewno nic złego nie zrobiłam, że nie przeze mnie poroniłam. Pół roku chodziłam na terapię. Pół roku zajęło mi zrozumienie, że OK nic nie zrobiłaś, takie rzeczy się po prostu zdarzają. Muszę żyć dalej, trzeba żyć dalej. I jako tako się podniosłam, choć w głowie na myśl, na słowo „ciąża” miałam totalną blokadę.

Nie chciałam słyszeć o ponownych staraniach, w ogóle sobie nawet tego nie wyobrażałam, mimo że po 3 miesiącach od zabiegu moja pani ginekolog dała nam zielone światło. Z jednej strony się ucieszyłam. Bo stwierdziłam „OK, fajnie – to znaczy, że nie ma żadnych powikłań po zabiegu. Nic tam złego się nie dzieje. Nie ma żadnych zrostów”. Jednak panicznie bałam się samego zbliżenia z mężem, bo podświadomie wiedziałam do czego może to doprowadzić. Bałam się, że znowu będzie poronienie, znowu będę przez to przechodzić, ale wtedy wiedziałam, że po raz drugi bym tego nie zniosła.

„Razem z mężem płakaliśmy razem”

Twój mąż – Bartek, jak zareagował na wiadomość o poronieniu? Był wspierający? Czy ciężko mu było się pozbierać? A może nie dawał po sobie poznać, co tak naprawdę czuje?

Mój mąż był dla mnie naprawdę ogromnym wsparciem w tamtym czasie. To był też czas pandemii więc nie mógł ze mną pójść na tę grudniową wizytę, więc czekał w samochodzie. Pamiętam, jak wyszłam z tego gabinetu wsiadłam cała zapłakana i roztrzęsiona do auta. Widziałam w trakcie w jego oczach, że czuje, że coś się stało, ale przez to, że ja nie mogłam wydusić z siebie słowa, on nie wiedział co się dzieje. Dopytywał, czy coś jest nie tak, czy coś z dzieckiem. Ja zanosząc się płaczem, nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa. Dopiero po chwili, kiedy się uspokoiłam, powtórzyłam mu właśnie słowa mojej pani doktor, że serduszko już nie bije, nie ma tętna i czeka mnie poronienie. Pamiętam, że zanim ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, siedzieliśmy w tym samochodzie i po prostu płakaliśmy razem.

A jak zachowywał się Twój mąż, gdy wróciłaś już do domu po zabiegu?

Widziałam, że on nie do końca rozumie, co się ze mną dzieje. Tak naprawdę bardzo długo, płakałam, praktycznie codziennie. Potrafiłam kłaść się spać płacząc, budząc się w nocy, wstając, potrafiłam płakać przy gotowaniu obiad, czy przy jedzeniu. Widziałam, że on chciałby mi pomóc, tylko po prostu nie wiedział jak. Kiedy powiedziałam mu, że zdecydowałam się na terapię psychologiczną, gdzieś tam chyba mu ulżyło, że potrafię się przyznać przed samą sobą, że potrzebuję pomocy i o tą pomoc proszę.

Mąż robił, co mógł. Pamiętam, że w tamtym czasie proponował wyjścia, wyjazdy, jakieś wspólne oglądanie filmów. Tak na prawdę cokolwiek, żeby tylko odwrócić chociaż na chwilę moje myśli. Tłumaczył mi, że przecież będziemy się jeszcze starać, chociaż ja w tamtym czasie nie chciałam o tym słyszeć. Naprawdę robił, co mógł do dzisiaj. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna, bo nie wiem czy bez wsparcia jego i psycholog w tamtym czasie bym sobie poradziła i się podniosła.

„Widziałam, że go to boli”

Czy mąż mówił co czuje? Czy raczej starał się to ukrywać?

Zdecydowanie mój mąż nie należy do osób, które okazują uczucia czy emocje, ale ja widziałam po nim, że go to boli. Widziałam, że też chodził przybity, mimo że starał się być silny dla mnie i rzeczywiście pokazywać mi gdzieś tam, że damy radę, że razem przez to przejdziemy.

Poronienie pozostawia ślad na całe życie

Po takim czasie już jest zdecydowanie łatwiej. Na początku faktycznie bardzo długo nie umiałam mówić o poronieniu. Ba nawet nie chciałam o tym mówić. Ale zaczęłam się wgłębiać w temat i stwierdziłam, że kurczę, nadal poronienie w dzisiejszych czasach jest tematem tabu. Nie wiem, dlaczego tak mało się o tym mówi. Nie wiem, dlaczego opieka okołoporodowa kobiet po poronieniu czasami wygląda tak, a nie inaczej.

Strach przed kolejną ciążą, a ponowne starania

W lutym 2022 roku to był taki moment, gdzie już byłam pozbierana i oswojona ze stratą. Nadal się bałam, ale chęć posiadania dziecka, bycia mamą, bycia w ciąży sprawiła, że powiedziałam sobie, ok, spróbujmy. Oczywiście sytuacja może się powtórzyć, ale wcale nie musi. I początkowo mieliśmy takie podejście, że uda się to się uda, nie to nie. I tym razem to nie było tak szybko jak za pierwszym razem.

Pierwsze miesiące, kiedy testy wychodziły negatywne było takie: OK, nie ma to nie ma.

Ale potem minęło pół roku i 8 miesięcy to w głowie się zapaliła lampka. A może coś ze mną jest nie tak? Może jednak. Może ciąża, którą poroniłam, była jedyną szansą na posiadanie dziecka? Umówiłam się do mojej ginekolog na badania. W badaniach nie wyszło nic takiego, co mogłoby sprawić, że w tą ciążę nie mogę zajść. Ginekolog powiedziała żebyśmy starali się po prostu dalej. W momencie, kiedy minie rok, jeśli nadal nie będzie ciąży to mieliśmy przyjść jeszcze raz. Wtedy ona da skierowanie na szczegółowe badania dla mnie i dla męża.

Możliwa przyczyna poronienia

Jednak w tamtym momencie, ginekolog stwierdziła żebym zrobiła badania pod kątem trombofilii. Po poronieniu nie daliśmy zarodka do badań, więc stwierdziła, że mogła to być rzeczywiście strata losowa, a być może jakiś powód był. Ostatecznie wyszła mi mutacja MTHFR, czyli mój organizm nie przyswajał zwykłego kwasu foliowego. Musiałam zacząć brać metylowany. Poza tym, wyszła mi jeszcze mutacja PAI-1, która to może powodować zakrzepy. Według mojej ginekolog, poronienie mogło być tego przyczyną. Być może tak było, ale tego się już nie dowiemy. Hipoteza jest taka, że najprawdopodobniej to było to.

Kiedy ginekolog zobaczyła te wyniki, to powiedziała, że jak tylko będzie pozytywny kolejny test, to wdrażamy leki. Gdzieś tam poczułam się spokojniejsza, że w razie jeżeli ciąża się pojawi, to być może na takim znowu wczesnym etapie jej nie stracę, bo będzie wdrożone leczenie i być może będzie dobrze.

Zobacz też: „Mamą wcześniaka jesteś całe życie”. Życie z dzieckiem urodzonym przed czasem [WEBINAR]

Sierpień 2022. Test w końcu pokazał 2 kreski

Z jednej strony było to ogromne zaskoczenie, bo po tylu miesiącach, mimo że gdzieś tam liczyłam, że może w końcu będzie pozytywny test, to się go nie spodziewałam. To był pierwszy dzień mojego urlopu a ten test zrobiłam tak po prostu, chyba bardziej po to, żeby się upewnić, że tej ciąży nie ma. A ona jest. Było zaskoczenie, była radość, ale był też strach. Wiedziałam co robić. Od razu był od telefon do mojej ginekolog i umówiłam się na wizytę. Pojechałam na nią tydzień później, ale niestety to było jeszcze za wcześnie. Nie było słychać serduszka i umówiłyśmy się znów  na wizytę za 3 tygodnie. Wtedy też dostałam masę leków. To były chyba najdłuższe tygodnie w moim życiu.

„Usłyszałam bicie serca”

Po 3 tygodniach pojechałam na tą wizytę i było dobrze. Było tętno, prawidłowe tętno. Ale ja wiedziałam, że to nic nie znaczy, bo przecież w poprzedniej ciąży też słyszałam bicie serca, też było wszystko w porządku. Gdzieś tam się cieszyłam. Ale też długo nikomu nie mówiliśmy o tej ciąży, bo bałam się, że jeśli ktoś się o niej dowie, to na pewno ją stracę. Miałam typowe ciążowe objawy. Jednak dobrze też wiedziałam, że to tak naprawdę nic nie znaczy, bo mogę pójść na wizytę, a serce może już nie bić. Tak sobie myślę, że nawet chyba do końca nie wierzyłam w tą ciążę, że ona się uda. Gdzieś podświadomie bałam się, że znowu będę przechodzić przez to samo, co w grudniu 2020 roku. Tak naprawdę chyba dopiero po pierwszych badaniach prenatalnych, które wyszły idealnie, zaczęło do mnie docierać, że w tej ciąży jestem.

Utrata ciąży to jedno z najgorszych życiowych doświadczeń
Poronienie zostawia strach i ślad na całe życie / fot. archiwum prywatne

Poronienie pierwszej ciąży na pewno sprawiło, że ten strach o kolejną był nieodłącznym elementem Twojego życia. Bałaś się, że coś może być nie tak?

Tak naprawdę do samego końca czułam strach, mimo że od 15 tygodnia zaczęłam już czuć ruchy. Bałam się, że jak pójdę na wizytę, to usłyszę, że jest jakaś wada, że coś tam jednak z serduszkiem jest nie tak. Strach był nawet przy cesarskim cięciu. Bałam się, czy dotrwam, czy aby na pewno nie będzie żadnych komplikacji, czy nic się nie wydarzy. Myślę, że po poronieniu strach siedzi cały czas w głowie.

Rozmawiała: Wiktoria Kmiecik, Ann Asystent Zdrowia

Serwis / aplikacja Ann dokłada wszelkich starań, aby treści składające się na zawartość serwisu były ścisłe i poprawne. Prezentowana treść jest dostarczana jedynie w celach informacyjnych lub edukacyjnych. W żadnym zakresie nie zastępuje i nie może być utożsamiana z konsultacją czy poradą lekarską.

Przeczytaj, posłuchaj w Ann:

0 Komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *