Edyta Brzozowska: „Łukasz chorował na depresję” [MAGAZYN ANN]

W codziennych myślach mówię Łukaszowi, że strasznie za nim tęsknię. Za uściskiem jego silnych rąk. Brakuje mi fizyczności, rytualnego całusa w czoło, wieczornych rozmów. Na co dzień śpię z jego koszulką rozłożoną na poduszce, noszę jego zegarek. A gdy mam słabsze chwile, sięgam po zimową czapkę syna. Zaciągam się zapachem – o przeżywaniu żałoby opowiada w rozmowie z Ann Edyta Brzozowska, dziennikarka, której syn w ubiegłym roku odebrał sobie życie.

Ewelina Lis, Ann-zdrowie.pl: Jak rozmawiać z osobą, która straciła dziecko?

Edyta Brzozowska: Nie mam na to ani dobrej rady, ani recepty. Rozmawiajmy więc zwyczajnie. Nie unikam tego tematu, choć bez płaczu pewnie się nie obędzie.

Co konkretnie można w takiej sytuacji powiedzieć?

Na przykład „jestem z tobą myślami”, „mocno cię przytulam”.

A pytania: „jak się czujesz?” lub „jak sobie radzisz?” są w porządku?

Pytania „jak się czujesz” chyba nie lubię. Bo co odpowiedzieć? Że jakoś żyję, dzień po dniu pcham do przodu ten mój żywot? Że nic gorszego mnie już nie spotka? Albo że już nie boję się własnej śmierci? I że nie usłyszę już słowa „mamo”? Łukasz to mój jedynak i jeśli ktoś mnie o niego pyta, nie zamykam się w sobie. Także dlatego, że zainteresowanie moim dzieckiem jest dowodem, że on wciąż żyje, choćby w pamięci innych. Mogłabym o Łukaszu opowiadać godzinami. To oczyszczające.

Co Ci jeszcze pomaga?

Praca, która pozwala choć na chwilę przekierować myśli w inne rejony. Chwile, gdy jestem pochłonięta pisaniem, są właściwie jedynymi, kiedy nie toczę z synem jakiegoś dialogu. Wciąż wspominam i pytam: „Łukasz, a pamiętasz…?”. Nie ma ani jednej rzeczy, która się z nim nie kojarzy, ani jednego miejsca, które nie wywołałoby fali wspomnień. Ogromnym wsparciem jest dla mnie mąż. To niezmiernie ważne, ponieważ po śmierci dziecka ludzie potrafią tak mocno wzajemnie się obwiniać, że rozpada im się związek.

Zainteresowała Cię rozmowa? Pobierz i zainstaluj aplikację Ann Asystent Zdrowia za darmo i pomóż nam się rozwijać!

U nas jest odwrotnie, tragedia jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyła. Mam też cudowne przyjaciółki, które zawsze powtarzają, że ilekroć będę miała potrzebę, aby podzielić się swoimi emocjami, to mogę do nich zadzwonić. O każdej porze dnia i nocy. Przekonują, że wysłuchają mnie uważnie, nawet jeśli będę się powtarzać i w kółko opowiadać te same historie. Jestem szczęściarą, bo mam w swoim życiu takie osoby. A po śmierci Łukasza zdarzało się, że gdy spotykałam na ulicy kogoś znajomego, bez słowa padaliśmy sobie w ramiona. To nie był żaden pospieszny, pusty gest, ale szczerze serdeczny, wspierający. Nieraz ważniejszy, niż jakiekolwiek słowa.

Wszystko ma swoje priorytety, niestety. Wszystko ma swoje wady, zalety*

Czy miałaś wątpliwości, aby mówić publicznie o tym, że syn popełnił samobójstwo?

Nie. Choć to niewyobrażalnie trudne do zaakceptowania, jest faktem, że Łukasz odebrał sobie życie. Odszedł na własne życzenie. Samobójcza śmierć to wciąż temat tabu, a przecież takie tragedie to dziś prawdziwa plaga, zdarza się coraz częściej. Trzeba o tym głośno mówić. W mojej rodzinie była sytuacja, kiedy nakłamano, że syn zmarł na zawał serca. Czułam wściekłość, niesmak i niezgodę na takie zakłamanie. I wiem, że po tym, gdy opisałam w sieci, co się stało z Łukaszem, niektóre osoby sięgnęły po telefon, aby zadzwonić do swoich dorosłych dzieci z pytaniem: co u nich słychać, jak się mają, czy wszystko jest OK? Więc być może wiele osób uważniej spojrzało na swoich synów czy córki i tym sposobem zapobiegli tragedii? Taką mam nadzieję. 

Ile czasu minęło od śmierci Łukasza?

20 stycznia 2022 roku minęło siedem miesięcy.

Możemy wrócić do tego dnia?

20 czerwca 2021 roku to najkoszmarniejszy i najsmutniejszy dzień w moim życiu. Gorszy już nigdy się nie zdarzy. Nie chcę mówić o szczegółach, ale nie ma bardziej dramatycznej rzeczy. Zobaczyłam swoje martwe dziecko. Z porażającą świadomością, że nic już nie mogę zrobić. Nie mam takiej mocy, aby tchnąć oddech w płuca, ożywić krwiobieg, przywrócić oczom blask. Najbardziej rozrywająca od wnętrza jest świadomość, jak bardzo Łukasza musiało boleć życie. I że wybrał najradykalniejsze, drastyczne rozwiązanie. Prześladuje mnie myśl, że w ostatnich chwilach musiał się potwornie bać i cierpieć w walce ze swoimi demonami. Gdy o tym wszystkim myślę, jest mi Łukasza strasznie, niewyobrażalnie żal.

Zastanawiasz się, dlaczego to zrobił?

Łukasz chorował na depresję. Ostatni rok był dla niego ciężki. Był wycofany, miał poczucie beznadziei, odciął się praktycznie od wszystkich swoich znajomych. Stresował się tym, co się dzieje na świecie, przeraziła go pandemia COVID-19 i wizja konfliktów zbrojnych. Ale poczucie życiowej klęski, jakże przecież subiektywne i nieprawdziwe, nawarstwiało się. Rosło. Tak to interpretuję. Mogę jedynie próbować się wczuć w to, co przechodził. Co dokładnie się działo w jego głowie? Tego dowiem się kiedyś, gdy się spotkamy. Bo wierzę, że tak będzie. Musi przecież istnieć jakiś kosmos, do którego trafiają nasi kochani zmarli. Więc jeśli Łukasz zechce, o wszystkim mi opowie. Pewnego razu mi się przyśnił. Powiedział: „Mamo, to nieprawda, że umarłem. Zrobiłem tylko taki happening, żeby mieć już święty spokój”. 

Zostawił list pożegnalny?

Był krótki, rzeczowy i poruszający. Piękną polszczyzną napisał, że bardzo nas kocha, z całego serca. I żebyśmy mu wybaczyli, ale nie może już dłużej żyć na tej planecie, bo to nie jego świat. Przeprosił też wszystkich, którym wyrządził jakąkolwiek krzywdę. Cały Łukasz. Od małego był niesamowicie wrażliwy i empatyczny. Potem życie sprawiło, że tę swoją wrażliwość skrywał za maską twardziela. Ale jego słowa o przeprosinach mówią same za siebie, pokazują jakim był człowiekiem. Czy mu wybaczyłam? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Zresztą takiego pytania sobie nie zadałam. Mam jedynie żal do losu, że tak okrutnie się z moim dzieckiem obszedł. I że przysporzył mu tak wiele cierpienia.

Pierwszy priorytet, obrany serca bitem, chociaż inne perspektywy rozmyte*

Kiedy widzieliście się po raz ostatni?

Dzień przed jego śmiercią. To był piątek. Ciepły, słoneczny, bezchmurny. Idealny. Przyjemny czas spędzony tylko z synem. Rano byłam w okolicy, gdzie mieszkał, bo akurat robiłam wywiad. Skończyłam pracę, w cukierni starannie wybrałam jego ulubione ciastka i pieszo dotarłam do Łukasza, około południa. Był w dobrym nastroju, sporo rozmawialiśmy, ale nie poruszaliśmy jakichś bardzo poważnych tematów. Ot, niezobowiązujące, codzienne pogaduszki. Krzątałam się po mieszkaniu, on sobie coś czytał, poszliśmy z psem na spacer.

Nic nie zwiastowało tragedii, wręcz przeciwnie. Umawialiśmy się na niedzielny obiad i mówiłam, że przyrządzę jego ulubione zielone szparagi. Cieszył się na to spotkanie. W tamten piątek, pod wieczór, podwiózł mnie do centrum. Dziś myślę sobie, że na światłach wysiadłam z jego samochodu w symbolicznym miejscu – przed oknami szpitala przy ulicy Dyrekcyjnej. Tam się urodził. Pamiętam, że ilekroć mijaliśmy ceglany, przedwojenny budynek, zawsze wspominałam: „Łukanku, tutaj przyszedłeś na świat”. Opowiadałam mu setki razy, że przez cesarskie cięcie. O lekarce, która chcąc mnie wybudzić z narkozy, przykładała jego główkę do mojego policzka ze słowami: „Pani Edyto, syna pani ma”. I ja – ledwo przytomna – łkałam z dumy, z wszechogarniającego szczęścia. Tamtego dnia, w czerwcu ubiegłego roku, długo patrzyłam za odjeżdżającym samochodem. Dziś wiem, jak symboliczne było to pożegnanie. Zobaczyłam Łukasza po raz pierwszy w tym szpitalu, a widziałam żywego ostatni raz. Taka pętla w czasie.

Zainteresowała Cię rozmowa? Pobierz i zainstaluj aplikację Ann Asystent Zdrowia za darmo i pomóż nam się rozwijać!

Ile zapamiętałaś z tego, co się wydarzyło w czerwcową sobotę 2021, o godzinie 12.48?

Mam dziury w pamięci. Ale to, że Łukasz nie żyje, było dla mnie jasne od pierwszego spojrzenia. Mąż chwytał się nadziei, dzwonił po pogotowie i nieskładnie, w emocjach, desperacko wzywał pomocy. Przyjechała karetka, ale już nic nie dało się zrobić. Pamiętam, że jeden z medyków zaczął na mnie wrzeszczeć z jakimiś pretensjami, a ja krzyczałam, że on nic nie rozumie, że przecież mój syn nie żyje. Wszystko we mnie wyło, byłam w rozpaczy, roztrzęsiona, a jednocześnie miałam w sobie jakąś niebywałą zadaniowość.

Wiedziałam tylko, że o śmierci Łukasza muszę powiedzieć mojej mamie osobiście, nie przez telefon. Potem, jak na autopilocie, zaczęliśmy załatwiać formalności związane z pogrzebem. Pamiętam swoje zdziwienie, że świat nie stanął w miejscu, ludzie funkcjonują, jakby nic się nie stało, a nawet się śmieją i biegają za jakimiś sprawami. A mojego syna nie ma wśród żywych. Jedna z moich przyjaciółek, która jest psycholożką, jeszcze w sobotę i po podpisaniu jakichś papierów, które podstawiono mi pod nos, poradziła, żeby odstąpić od sekcji zwłok. Jestem jej za to wdzięczna. W tych tragicznych dniach spotkaliśmy mnóstwo niesamowicie życzliwych ludzi, którzy prowadzili nas jak po sznurku.

Jedynie ksiądz piętrzył trudności. I wcale nie chodziło o to, że syn odebrał sobie życie, co według wiary katolickiej jest grzechem. Człowiek, który z definicji ma nieść duchowe wsparcie, zachował się w najtrudniejszych dla nas chwilach niczym bezduszny, nieczuły na cierpienie, bezlitosny urzędnik. Ostatecznie Łukasz spoczął tam, gdzie chcieliśmy. Do ostatniego przed kremacją pożegnania ubraliśmy syna tak, jak się ubierał na co dzień – w dżinsy, jasnobłękitną bluzę z długimi rękawami i koszulkę polo w tym samym kolorze. Wyglądał niebiańsko pięknie, na jego twarzy widziałam ulgę i spokojny uśmiech. Pożegnaliśmy go z godnością. A na cmentarzu rozbrzmiała jego ukochana Paktofonika.

Przyjemne z pożytecznym, to sukces odwieczny, bez obawy, ja jestem bezpieczny*

Paktofonika jest symboliczna. Piotr „Magik” Łuszcz, jeden z jej liderów, popełnił samobójstwo 26 grudnia 2000 roku.

Dopiero teraz uświadomiłam sobie tę korelację. Łukasz uwielbiał Magika od czasu, gdy jako nastolatkowi kupiłam mu jedną z płyt Paktofoniki. Na pogrzebie towarzyszyła nam nie tylko muzyka tej grupy. Grzegorz Ciechowski z utworem „Odchodząc” też z nami był, podobnie jak Piwnica pod Baranami i pieśń „Przychodzimy, odchodzimy”. Tych dźwięków słuchały tłumy, bo na pogrzebie było bardzo dużo i naszych, i jego znajomych. Z podstawówki, gimnazjum, liceum, ze studiów.

Wiem, że śmierć Łukasza bardzo nimi wstrząsnęła, nie byli na nią gotowi. Przecież w tym wieku się nie umiera. Mówią mi o tym, bo z wieloma przyjaciółmi syna jestem w kontakcie do dzisiaj. Czasem dzwonią, tak po prostu, żeby pogadać. A tuż po pogrzebie zaoferowali, że pomogą uporządkować rzeczy syna w jego mieszkaniu. To spotkanie się stało pretekstem do długich rozmów o Łukaszu, więc poznałam go z innej, nowej perspektywy. Był duszą towarzystwa, potrafił rozbawić do łez i jednym celnym słowem rozładować każdą napiętą atmosferę. Uwielbiam te opowieści. 

Jest jeszcze jedna symboliczna rzecz. Łukasz pomagał ci w napisaniu książek: „Profesor Dębski. Lekarz od cudu życia” oraz „Jak wygrać życie. Prawdziwe historie pacjentów Przylądka Nadziei”. Obie są o życiu. 

To prawda. Łukasz spisywał moje rozmowy z bohaterami, choć te dialogi nie były łatwe. Książka „Profesor Dębski. Lekarz od cudu życia” są historiami kobiet, które czuły przemożną potrzebę macierzyństwa, ale medycyna była w ich przypadku bezradna. A prof. Dębski był cudotwórcą, dzięki któremu niemożliwe ciąże stały się faktem. Z kolei „Jak wygrać życie” opowiada o dzieciach, które pokonały chorobę nowotworową. Bardzo żałuję, że nie umieściłam w tych książkach dedykacji. Napisałabym w niej: „Mojemu Synowi Łukaszowi z całego serca dziękuję za pomoc w opisywaniu ludzkich historii”.

Ile Łukasz miał lat, kiedy zmarł?

6 czerwca, czyli dwa tygodnie przed śmiercią, zaczął trzydziesty rok życia. Z rzeczy materialnych nie brakowało mu niczego: miał swoje mieszkanie bez kredytu i ukochany samochód, czyli czerwoną Škodę, którą zjeździł pół świata. I dwie działki: jedną nad samym morzem, a drugą na Dolnym Śląsku. Sam na to wszystko zapracował, bo w czasie studiów intensywnie dorabiał za granicą. Jego szczególną dumą był spory kawałek ziemi nad samym Bałtykiem, z widokiem na jezioro. Marzył, żeby postawić letni domek i spędzać tam wakacje. Zdążył ją nawet ogrodzić. Kiedy ją kupił, mówił: „Mamo. Zobaczysz, zakochasz się w tym miejscu”. Dwa miesiące po pogrzebie pojechaliśmy zobaczyć tę łukaszową działkę. I się w niej zakochałam. Synku, jeśli mnie słyszysz, to wiedz, że zrobię wszystko, aby spełnić twoje marzenie.

KGP o danych z 2021 roku: Dyżur z psychologiem w Ann: Problem depresji dzieci i młodzieży w Polsce.

Zegar tak tyka, a czas umyka*

Często wspominasz, że kochał góry.

Jego absolutną miłością była jazda na desce snowboardowej. Skończył AWF, z zawodu był trenerem outdoorowym. Mam filmik z czasów studiów Łukasza, nakręcony we włoskich Alpach. Kamera robi panoramę po ośnieżonych szczytach gór. Jest piękny, słoneczny, bezchmurny dzień. Kiedy obiektyw zatrzymuje się na Łukaszu, on się tak pięknie uśmiecha się i mówi: „Tu mógłbym umrzeć”. Wierzę, że moje dziecko jest teraz w swoich ukochanych górach. I śmiga na swojej desce. Tymczasem nieustannie czuję jego obecność: w wiejącym wietrze, w promieniach słońca, w kroplach deszczu czy chmurach, które dziwnym trafem wciąż układają się w kształt serca. Czuję Łukasza nawet wtedy, kiedy przylatują ptaki, które w naszym ogrodzie mają swoją stołówkę. Widzę go też w jeżach. Dokarmialiśmy je jesienią i lubiliśmy wieczorami na nie patrzeć. Na zimę zrobiliśmy im sypialnię z liści po to, żeby do wiosny komfortowo przehibernowały. 

Chciałabyś założyć fundację. Czym miałaby się zajmować?

Poczułam, że muszę coś zrobić. Żeby śmierć Łukasza była po coś, nie przeszła bez echa. Jestem przekonana, że on moją misję rozumie i ją popiera. Nie rozumiem niektórych mediów, w których panuje swoista zmowa milczenia na temat samobójstw. O nich „lepiej” nie mówić, nałożyć „szlaban” ten temat. Bo rzekomo mogą inspirować do samobójstw. A przecież to jest ogromny problem społeczny. Ludzie, którzy mają w swoim otoczeniu kogoś, kto odebrał sobie życie, także potrzebują wsparcia. Myślę również o tym, żeby w okolicy Wrocławia, gdzie mieszkamy, stworzyć „telefon na wietrze”.

„Telefon na wietrze”?

Jako pierwsza w Polsce napisała o nim Katarzyna Boni, dziennikarka, laureatka nagrody Grand Press. Kiedy w 2014 roku zbierała materiały do książki o życiu Japończyków po tsunami, natrafiła na mężczyznę, który w swoim ogrodzie zainstalował zwykłą budkę telefoniczną. Tyle że z kablem prowadzącym donikąd. Ludzie przychodzili do tego ogrodu, podnosili słuchawkę i rozmawiali ze swoimi zmarłymi. Czasem tylko milczeli, czasem słuchali, czasem mówili nieprzerwanie. Z telefonu Japończyka skorzystało ponad 10 tysięcy osób. A Katarzyna Boni dziś prowadzi warsztaty z umierania. Uruchomiła też społeczną zbiórkę, aby „telefon na wietrze” postawić w Warszawie. Uważam, że to genialny pomysł dla ludzi z doświadczeniem żałoby. 

Zainteresowała Cię rozmowa? Pobierz i zainstaluj aplikację Ann Asystent Zdrowia za darmo i pomóż nam się rozwijać!

Spalonymi mostami, łączę się z miastami, z takimi samymi jak ja*

Co byś powiedziała do słuchawki?

Nie wiem. Musiałabym tam wejść, wziąć tę słuchawkę i przyłożyć ją do ucha. Czym innym jest rozmowa w myślach, a czym innym mówienie na głos. W codziennych myślach mówię Łukaszowi, że strasznie za nim tęsknię. Za nim, za uściskiem jego silnych rąk. Brakuje mi jego fizyczności, rytualnego całusa w czoło, wieczornych rozmów telefonicznych. Nie mieszka z nami od dłuższego czasu, ale często sobie uświadamiam, że w domu wszędzie jest obecne jego DNA. Na co dzień śpię z jego koszulką rozłożoną na poduszce, noszę jego zegarek. A gdy mam słabsze chwile, sięgam po zimową czapkę Łukasza. Zaciągam się zapachem, jak narkomanka. Czuję wtedy ulgę i upragnioną bliskość.

Co z resztą jego rzeczy?

Niczego nie wyrzuciłam. Mam jego zabawki z dzieciństwa, pluszaki i figurki Action Man’a, które nazywał „aksiormenami”. Do dziś klucze od jego mieszkania noszę przypięte do swoich, a w naszym salonie Łukasz ma swoje specjalne miejsce. Z portretem, okularami słonecznymi, zapalniczką, ostatnią paczką papierosów. To zdjęcie zrobiłam nad Odrą, którejś niedzieli. Zresztą wszystkie fotografie z tego rodzinnego spaceru są symboliczne. Na jednym widać pięknie zachodzące słońce. Na tle tej „magic hour” Łukasz jest tyłem, lekko odwrócony ku rzece. Jakby odchodził za horyzont. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że odejdzie na zawsze. A jego numeru telefonu nigdy nie usunę ze swojego aparatu. 

Masz kontakt z innymi rodzicami, którzy stracili dzieci?

Głównie w internecie. Jestem w jednej z grup wsparcia, założyła ją mama wspaniałej dziewczyny, która odeszła. Czasami piszemy do siebie, czasem z niektórymi mamami rozmawiam. Wrzucamy na grupę zdjęcia naszych dzieci. Wszystkie jesteśmy przekonane, że one były nadzwyczajnie wrażliwe. I wspólnie płaczemy, pocieszamy się, próbujemy odnaleźć w rzeczywistości z dziećmi, które znalazły się w innym wymiarze. To właśnie w tej grupie trafiłam na niezwykły wiersz Kazimierza Dąbrowskiego, psychiatry. Nosi tytuł „Posłanie do nadwrażliwych”. Czyż to nie są mądre słowa? 

„Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi!
Za waszą czułość w nieczułości świata,
i za niepewność – wśród jego pewności,
za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych
zarażając się każdym bólem
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi –
bądźcie pozdrowieni!”

W grupie, o której mówię, wszyscy się szanują, niezależnie od wyznania i poglądów. Łączy nas jedno – tęsknota za dziećmi.

W świecie rzeczywistym stacjonuję, to tu funkcjonuję. I wciąż kombinuję*

Jak sobie wyobrażasz kolejne tygodnie?

Nic sobie nie wyobrażam. Żyję tym, co przyniesie dzień. Nie robię specjalnych planów. Staramy się z mężem być dobrymi dla siebie. I cieszyć z tego, że Łukasz przez te trzydzieści lat z nami był.  Że mieliśmy wielkie szczęście, bo żyliśmy dla, i obok wspaniałego człowieka. Odwiedzamy go codziennie. Nigdy nie „idziemy na cmentarz”, zawsze „idziemy do Łukasza”. Zaledwie sześć minut spacerem i już witamy się ze swoim jedynakiem. Ma tu kameralnie, cicho, zielono. Śpiewają mu ptaki, a na pole obok przychodzą sarny. Dziś wieczorem widzieliśmy aż siedmioosobową rodzinę tych cudnych zwierząt. 

Zdarzają się lepsze dni, kiedy bólu jest jakby mniej?

Są gorsze i lepsze dni. Ból wciąż jest nie do opisania, ale moje uczucia są mało ważne w obliczu cierpienia Łukasza w jego ostatnich godzinach. Dziś, w rozmowach, jakie toczę z różnymi ludźmi, czasami potrafię trochę się uśmiechać. Wiem, że Łukasz by tego chciał, bo często razem się do rozpuku z różnych rzeczy śmialiśmy. I niech tak zostanie. Synku, kocham cię. I powtórzę za Magikiem, że życie to „otwarte losowanie” i „ciągłe słów kompletowanie. Tak było, jest i tak zostanie”. 

*Śródtytuły to fragmenty utworu „Priorytety” Paktofoniki, który można było usłyszeć na pogrzebie Łukasza Brzozowskiego.

Z Edytą Brzozowską rozmawiała Ewelina Lis / Ann Asystent Zdrowia.

Znajdź więcej wywiadów w aplikacji Ann Asystent Zdrowia:

Znajdź więcej magazynowych treści w aplikacji Ann Asystent Zdrowia. Do pobrania bezpłatnie w Google Play i App Store.
4 Komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Poprostumama
Mój synek odebrał sobie życie 31.12.22, miał tylko 20 lat, ledwo
Mój synek odebrał sobie życie 31.12.22, miał tylko 20 lat, ledwo skończone 24.12.22., był jak Pani syn wrażliwcem i nie wpasował się w ramy tego świata. Nie mam męża, wychowywałam go sama i udało mi się go wychować na porządnego człowieka. Potraktowano go okropnie i nie podźwignął tego i to osoba, którą bardzo kochał. Jestem wrakiem człowieka i nie chcę bez niego żyć. Współczuję i otulam Panią sercem w tym matczynym bólu.
Więcej
Krokiet
Wmaju odszedł mój 28 letni Wojciech syn i przyjaciel
Wmaju odszedł mój 28 letni Wojciech syn i przyjaciel
Perspektywa Córki
Świetny artykuł, serdecznie współczuję...Pani syn brzmi jak fantastyczny człowiek.... Niestety depresja
Świetny artykuł, serdecznie współczuję...Pani syn brzmi jak fantastyczny człowiek.... Niestety depresja to potwór... Mogę tylko powiedzieć, że jedyną pozytywną rzecz tego potwora to to, że nic się nie czuje, czuję się inaczej...i poprostu chce się wszystko skończyć...więc wydaje mi się, że Pani synowi już wszystko było obojętne i poprostu chciał to skończyć...ja jeszcze żyje, ale było blisko i jak próbowałam to to naprawdę nie bolało, oczywiście nie było przyjemne, ale było mi już wszystko jedno... Na szczęście u mnie to była depresja krótkotrwała i wywołana najprawdopodobniej przez naświetlanie mózgu (radioterapia). Udało mi się z tego wyjść i jak teraz o tym myślę to przeraża mnie co myślałam i próbowałam zrobić... No ale to nie byłam ja tylko ten potwór. Nigdy nikomu jeszcze o tym nie mówiłam, ale mam nadzieję, że to jakoś komuś pomoże....
Więcej
Więcej