Gdy rosyjski samolot zbombardował bazę wojskową w pobliżu ich domu w Winnicy, nie czekała długo. Krótka narada z mężem i podróż do Polski. Dwa plecaki. Dla siebie i dla synka. W środku szczoteczka, pasta, trochę ubrań, mały samochodzik, jedzenie. Anna Bronovitska zostawiała wszystko. Dom, męża, matkę w oblężonym Kijowie. Prawie bez niczego przyjechała do Polski. Późnym wieczorem dotarła na Dworzec Zachodni w Warszawie. Była przerażona. Łamanym polskim poprosiła o pomoc, a dobrzy ludzie ruszyli ze wsparciem. Znaleźli dach nad głową. Decyzję o ucieczce podjęła dla syna. – Nie chce, żeby Timur pamiętał kiedyś rzeczy, których czterolatek nie powinien widzieć ani przeżywać – mówi Anna.
Niepewność. Czy przyjmie Pani matkę z dzieckiem?
Piątek 25 lutego – godzina 21.18 – dzwoni komórka, nieznany numer. Chwilę się waham, ale ostatecznie odbieram. Po drugie stronie Zosia Ziółkowska ze spontanicznie utworzonej facebookowej Grupy Zasoby pomagającej uchodźcom. – Kilkadziesiąt osób z Ukrainy koczuje na Dworcu Zachodnim w Warszawie, czy jest Pani w stanie przyjąć matkę z dzieckiem? – pyta.
– Tak, oczywiście – odpowiadam pośpiesznie, choć w głowie milion myśli, nie jestem przygotowana, zarejestrowałam się niespełna godzinę temu. Burza myśli, nie mam nic do jedzenia, czym ich nakarmię. W pośpiechu zaczynam sprzątać i słać łóżko, pośpiesznie biegnę do pobliskiego sklepu. Na messengerze pisze do mnie Bartek z pytaniem czy mam możliwość odebrania rodziny z dworca.
– Nie mam samochodu, chciałam pojechać autobusem – odpowiadam. – Ja mam samochód mieszkam na Ochocie, to blisko przywiozę ich, powiedz tylko czy już mam jechać? – pyta. Szybka koordynacja, podaję numer Bartka – Zosi, która kontaktuje go z rodziną. Biegam, przygotowuję kolację , sprzątam. W głębi sto pytań , kim są ludzie, którzy przekroczą mój próg, obawa czy podołam. Dzwoni domofon….
Gość w dom… Dom to Ukraina
Ania ma 35 lat i brązowe, przestraszone oczy. Próg domu przekracza niepewnie trzymając mocno czteroletniego Timura za rękę. – Dobry wieczór, ja dziękuju – mówi łamanym polskim. – My tylko na jedną noc, jutro hostel, pracy szukać – dodaje.
Widzę niepewność, chłopiec chowa się za plecami mamy, ryzykuję i intuicyjnie przytulam Anię. Pod wpływem dotyku, rozluźnia się, trzymane przez dwadzieścia godzin podróży emocje puszczają, ciało zaczyna drżeć i szlochać. – Jesteście bezpieczni – zapewniam. – Już jesteście bezpieczni… tutaj można płakać…
Timur biegnie do pokoju mojej córki, która ten weekend akurat spędza z tatą. Oczy zaświecają mu się na widok zabawek. – Szto eto? – pyta, wyciągając po kolei coraz to nową rzecz.
– To takie klocki, można z nich zbudować samochód – odpowiadam. Patrzy na mnie niepewnie wielkimi błękitnymi źrenicami. Chyba nie do końca rozumie, z pomocą przychodzi mama.
– Maszinku, samochód – podpowiada. Twarz chłopca się rozpromienia. – Ja chaciu – woła – Ja chaciu. Spogląda na mamę, mama kręci głową przecząco, mówi że nie wolno. Tłumaczę Ani, że Timur może się bawić wszystkim zabawkami jakie tu są , że mogą czuć się jak u siebie w domu… o ile to w ogóle możliwe.
U nas w doma tata gra na akordeonie
W rodzinnej wsi niedaleko Winnicy na Ukrainie Anna pracowała jako księgowa, a mały Timur chodził z nią biura. Wiktor, jej mąż jest muzykiem – gra na pianinie i akordeonie. Kiedyś uczył w szkole, dziś pracują jako kierowca , bo z pensji nauczyciela nie można wyżyć. Kiedy moja towarzyszka o tym opowiada twarz jej się rozpromienia, oczy na chwilę nabierają blasku.
Małżeństwem są 11 lat, w rodzinnej wsi mieli sad i dwa domy. Kupili za oszczędności życia. Jeden miał być dla Timurka kiedy dorośnie. Dwa domy do remontu, właśnie robili łazienkę , bo do tej pory czerpali wodę ze studni. Własnym sumptem i sąsiadów utwardzali drogę prowadzącą do wsi, bo wcześniej jak deszcze popadał, to nie można było przejechać, takie błoto. Opowiedziała mi to Ania pierwszego dnia, uśmiechając się na wspomnienie dobrych chwil. Opowieści pełne ciepła przeplatane są tymi pełnymi grozy. Wyraz twarzy mojej towarzyszki zmienia się, z nieśmiałego uśmiechu zmienia się w grymas bólu, jakby przenosiła się w inną rzeczywistość. Ze słonecznego sadu w koszmarny, ciemny sen.
– Ja myślę, że zaraz się obudzę – mówi Anna Bronovitska. Jednak to nie sen, koszmar trwa, a zaczął się o szóstej nad ranem kiedy ogłuszający huk spadających bomb wyrwał ich z łóżek. Wyjrzeli przez okno, zobaczyli samoloty bojowe i płonącą bazę wojskową niedaleko ich domu. To było tuż przed oblężeniem Kojowa, dlatego mąż Anny, Wiktor chciał aby uciekali do stolicy.
Dziś Anna oddycha z ulgą, kiedy wspomina, że podjęli inną decyzję. Tego samego dnia spakowali dwa małe plecaki – dokumenty, pasty i szczoteczki do zębów, trochę ubrań i ruszyli w drogę.
– Z Winnicy do Żmerynki, ze Żmerynki do Lwowa, a stamtąd to byle gdzie, byle najdalej od Ukrainy – opowiada kobieta. Za transport swój i dziecka zapłaciła 200 dolarów. – To dużo – kręci głową – Ale my byliśmy szczęśliwi, że możemy jechać. Gdybyśmy nie mieli pieniędzy, teraz siedzielibyśmy w piwnicy, jak ci ludzie w metrze w Kijowie – zawiesza głos, bierze łyk malinowej herbaty, po czym kontynuuje z trudem powstrzymując łzy.
– Tam w tym metrze teraz rodzą się dzieci, ja sobie nie wyobrażam, ja sama rodziłam i te kobiety tam, teraz, przy wszystkich, bez lekarza, ja nie rozumiem jak jeden człowiek może zrobić tyle zła – puentuje, przez chwile patrzymy na siebie, kładzie mi głowę na ramieniu i płaczemy razem.
Ukraina: Pożegnanie było najtrudniejsze
W Ukrainie został mąż Anny – Wiktor i jego 91–letnia chora matka. – Mąż musiał zostać, mężczyźni nie mogą wyjeżdżać. Przy tym autobusie do Polski, wszyscy płakali, najbardziej dzieci, ale nawet największe chłopy płakały. Jesteśmy małżeństwem z mężem jedenaście lat i my nigdy się nie rozstawaliśmy na dłużej, a teraz nie wiem czy go jeszcze zobaczę – zawiesza głos, dolna warga zaczyna jej drżeć, ale mówi dalej. – Cały autobus wypełniony był kobietami i dziećmi, matka i jedno dziecko, matka i dwoje dzieci. Były też koty w transporterach. Autobus wypchany po brzegi. Dzieci płakały, trudno było zasnąć, ja nie spałam całą drogę. Bałam się.
Bała się o męża, który został. O to gdzie trafi, co będzie robić, gdzie spać. Przez cała drogę wertowała hostele w Warszawie i oferty pracy. W podwyższonej czujności, lęku i z szeroko otwartymi oczami. O 21 wylądowała na Dworcu Zachodnim w Warszawie, która przywitała ich mżawką, chłodem i tłumem zdezorientowanych ludzi. Po drodze widziała hostel więc – jak opowiada – uspokoiła się trochę, zwłaszcza, że na dworcu mogła w końcu wymienić pieniądze i kupić dziecku jedzenie.
– Po drodze zaczepiła mnie młoda kobieta, mówiąca płynnie po rosyjsku i zapytała czy potrzebujemy noclegu… – przerywa, spogląda mi w oczy – Dziękuję, dziękuję – powtarza w koło. Nigdy w swoim życiu nie czułam takiej wdzięczności jak od tej 35–letniej uciekinierki z Ukrainy. Mojej siostry.
Trauma zapisuje się w tkankach
Ania to wrażliwa kobieta, czujna na każdą najmniejszą zmianę nastroju. Neurony lustrzane, które ewidentnie posiada jako empatka, powodują, że niemal natychmiast wyłapuje moją zmianę samopoczucia.
– Jesteśmy ciężarem? – pyta.
– Nie – zapewniam ją szybko. Jestem po prostu zmęczona, drugą dobę prawie nie śpię, śledzę wiadomości z Ukrainy, budzę się w nocy. W głowie myśli, co będzie dalej? Czy ten szaleniec Putin się zatrzyma? Odpalają się traumy międzypokoleniowe, które właściwie każdy urodzony na polskiej ziemi w sobie nosi. Nosi wspomnienia swoich dziadków, pradziadków z II Wojny Światowej. Te koszmarne obrazy dotychczas oglądane na czarno – białych fotografiach wracają ze zdwojoną siłą. Umysł widzi, ale nie dopuszcza. W ciele pojawia się drżenie, sen jest płytki, oddech przyśpieszony. Zasypiam, budzę się, sprawdzam najnowsze doniesienia z frontu. Kijów wciąż się broni. To już nie wojna gdzieś tam, tylko tuż obok. Zaraz za ścianą. To nasza wspólna sprawa. Świat jaki znamy waśnie się kończy.
Timur, nic ci nie grozi
Park Sakryszewski w Warszawie. Piękne słońce. Idziemy powoli. Nagle nad naszymi głowami przelatuje samolot. Czteroletni Timur nerwowo podnosi głowę, łapie mamę za rękę. Ta uspokaja go.
– To dobry samolot Timur. Nic ci nie grozi – dziecko reaguje tak za każdym razem kiedy choćby słyszy dźwięk przelatującej maszyny, nawet za oknem.
– Kiedy mój kuzyn uciekał w 2014 roku z dziećmi z Donbasu – zaczyna Ania – Jego syn nie mógł patrzeć na szkolny zeszyt, na którym był namalowany samolot, trzeba było zakleić obrazek. My nie chcieliśmy, żeby Timur bał się zwykłych rzeczy – kończy i zasłania dłonią usta, powstrzymując szloch.
Timur lubi samochody, w domu miał ich całe mnóstwo, ale do Polski zabrał tylko jednego. Bartek z Ochoty, który przywiózł do mnie uciekinierów, ma dwóch synów. Na drugi dzień przywiózł torbę zabawek. Samochody, wóz strażacki, karetkę. Niedziela, dzień wyjazdu Ani i Timura do Zielonej Góry, tam gdzie teraz będzie ich drugi dom. Rozmawiamy, mały bawi się w skupieniu, robi się jednak coraz głośniejszy, co chwilę wydaje z siebie dźwięki imitujące wystrzały, sygnały karetki i straży pożarnej. Szybko się orientuję, że to nie jest taka sobie zwykła zabawa czterolatka. Chłopiec krzyczy, mama go ucisza. Powstrzymuję ją.
– W co się bawisz Timur? – pytam. Dziecko z przejęciem opowiada mi całą historię jakiejś dramatycznej akcji z pożarem w tle, a po chwili dodaje coś., nie słyszę dobrze, Ania zaczyna tłumaczyć, ale Timur powtarza wyraźniej. – Chciałbym, żeby Bóg zniszczył te czołgi – odpowiada.
Czytaj więcej w ANN Asystent Zdrowia:
- Tak wygląda wojna w Ukrainie z perspektywy medyka wojskowego. O medycynie pola walki opowiada chor. rez. Łukasz Sikora
- „Dr Judym z Wrocławia? Tak bym się nie nazwał”. Dr Adrian Mrozek potrzebujących leczy za jeden uśmiech [MAGAZYN ANN]
- Depresja przyczyną bólu, ból powodem depresji
- Depresja dzieci. Na co zwrócić uwagę? [WIDEO ROZMOWA]