La vie La vie. Można pięknie żyć, mimo choroby

Gdybym nie poszła wtedy do lekarza, to już by mnie nie było. Badam się – na to mam wpływ – opowiada Nina Hutnik. Chemiczka, amazonka, ambasadorka Fundacji onkologicznej La vie La vie, kocia matka, kolorowy ptak. Lat 42. Trudno się z nią umówić, bo kalendarz jest zapisany zajęciami na uczelni i …między innymi pokazami mody. Lubi się przebierać. Uśmiechnięta kobieta w różnych wcieleniach. Pokazy mody, to jeden z jej sposobów mówienia o profilaktyce onkologicznej.

Byłam w grupie ryzyka

Na spotkanie przychodzi w kolorowej sukni z odsłoniętymi ramionami. Burza kręconych włosów i błysk w oku. Nie pomyślałabym, że przeszła ciężkie leczenie. Spotykamy się, żeby porozmawiać o tym, jak przetrwać diagnozę, operacje, chemioterapię i nie poddać się, żyć pełnią życia i zarażać optymizmem.

Ciężko znaleźć u ciebie wolny termin.

Nina Hutnik: Nie jest tak źle, wystarczy trochę cierpliwości. Rzeczywiście mam dwa kalendarze. Jeden akademicki, gdzie mam zaznaczone wszystkie zajęcia dydaktyczne na Politechnice Wrocławskiej, na Wydziale Chemicznym. Drugi prywatny, gdzie zapisuję spotkania fundacyjne, sesje fotograficzne, studia podyplomowe, wizyty u fryzjera czy kosmetyczki, spotkania ze znajomymi, no i najważniejsze, wszystkie zaplanowane badania w szpitalu onkologicznym. Badań jest sporo, mammografia piersi, USG, tomograf, rezonans, badania genetyczne, o tym wszystkim muszę pamiętać.

Zawsze tak się skrupulatnie, regularnie badałaś?

Tak, bo byłam w grupie ryzyka. Moja mama w 2012 roku zachorowała na raka piersi, ja miałam wtedy 30 lat, widziałam przez co przechodzi. Regularnie robiłam USG piersi, chodziłam do ginekologa. W marcu 2020 roku poczułam u siebie małe zgrubienie na lewej piersi, trochę bolało i nie znikało. Na początku myślałam, że to ma związek z cyklem, bo piersi się zmieniają w zależności od dnia, ale w maju miał już dwa centymetry. To mnie zaskoczyło, bo chwilę wcześniej byłam u lekarza i wszystko było w porządku. Jak się później okazało, ja miałam ten sam typ nowotworu co moja mama. Mam potrójnie ujemnego raka piersi oraz mutację w genie BRCA1. Guz niesamowicie szybko się rozwijał.

Pobierz bezpłatną aplikację Ann Asystent Zdrowia i zadbaj o swoje zdrowie już dziś!

W tym czasie mama już miała raka za sobą?

Przeszła chemioterapię, miała radykalną mastektomię piersi, usunięto jej pierś bez rekonstrukcji, ale wszystko poszło dobrze. Żyje, normalnie funkcjonuje. Oczywiście regularnie przechodzi badania.

To, że mama sobie radzi z tym rakiem, dawało nadzieję?

Na pewno to pomaga. Od czasu kiedy mama zachorowała, medycyna poszła do przodu. Wszyscy zostaliśmy przebadani, mama, mój brat i ja. Okazało się, że wszyscy mamy rzadką mutację rodzinną. O mutacji BRCA1 zrobiło się głośno, jak powiedziała o tym Angelina Jolie.

Nina Hutnik/ fot.: Marina Pantera Photography

Czas staje w miejscu

Jako inżynierka, chemiczka pewnie zrobiłaś doktorat z tych mutacji?

Doktorat mam w dziedzinie nauk technicznych, ale tutaj to już chyba mam profesurę. Oczywiście żartuję, ale już jak się dowiedziałam, że mama ma raka, to przeczytałam o nim wszystko. Ja chciałam wiedzieć. Szukałam publikacji naukowych, tekstów źródłowych, analizowałam badania, jakie ukazały się na świecie. Chciałam wiedzieć, jakie są możliwości leczenia. Ja nawet wiedziałam, w jakim momencie cyklu komórkowego zadziałał lek, który był podawany mojej mamie. Tak więc, jak mnie to spotkało, to teoretycznie byłam dobrze przygotowana.

To podejście na poziomie rozumu, a emocje?

Jak moja mama zachorowała, to oczywiście był szok. Oboje z bratem już byliśmy dorośli i mama wiedziała, że jakby co, to sobie poradzimy. Natomiast jak wtedy patrzyłam na mamę, to zastanawiałam się, czy dałabym radę, czy przeżyłabym tę chemioterapię, którą ona przechodziła. Bardzo dzielnie to zniosła.

Co pamiętasz z tego momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałaś, że masz raka?

Byłam w szpitalu sama, bo kolega, który mnie przywiózł, nie mógł ze mną wejść. To był początek pandemii. Lekarka, która przekazała mi diagnozę, zrobiła to bardzo profesjonalnie. Usiadła koło mnie i bardzo spokojnie po prostu powiedziała, co mnie czeka. Nakreśliła plan, powiedziała jakie będą kolejne etapy leczenia, ile to potrwa. Co bardzo ważne, jak wyszłam z gabinetu, to nie zostałam zostawiona sama sobie, tylko od razu przejęła mnie koordynatorka leczenia. To wtedy bardzo mi pomogło, bo jak się wychodzi z tego gabinetu, to niewiele się pamięta, człowiek nie wie, w jakim świecie jest. Czas staje w miejscu. A tu pochodzi, ktoś, kto prowadzi cię za rękę, daje kartkę papieru, gdzie jest cały plan, krok po kroku. Wszystko jest napisane, jaki lekarz, jakie badanie, w jakim gabinecie. Dostałam plik skierowań. Wszystko było zaznaczone kolorowymi markerami, wszystko było poukładane. To w tym momencie bardzo pomaga.

Strach przed kolejnym badaniem

Czyli podeszłaś do leczenia jak do zadania?

Tak, to jest mój styl działania. Muszę mieć plan. Pierwsza moja myśl po wyjściu z gabinetu, to było: co z zajęciami dydaktycznymi. Dopiero później przyszła myśl, zaraz przecież możesz umrzeć, możesz nie przeżyć chemii, przecież na każdym etapie może się coś stać. Jednak miałam zadanie do wykonania, tak do tego podeszłam. Tego samego dnia wykonałam zlecone badania. Pamiętam, że wtedy byłam w pięknej kolorowej sukience, takiej tęczowej. Do tej pory koordynatorki przypominają mi, że pamiętają, jak przyszedł taki kolorowy ptak. Każdy reaguje inaczej. Koleżanka opowiadała mi, że też w pandemii była sama, jak usłyszała diagnozę. Jej mąż czekał w samochodzie. Wyszła ze szpitala i nie wie, jak znalazła się na placu Powstańców Śląskich, siedziała na ławce z dwie godziny, zanim się ocknęła i skontaktowała z bliskimi.

Jak wyglądało leczenie?

Kluczowe było sprawdzenie, czy nie ma przerzutów odległych. Nie stwierdzono i to była świetna wiadomość. Za każdym razem, do tej pory, jest strach przed każdym kolejnym badaniem, to czekanie na wynik jest mocno obciążające. Każde otwieranie koperty, to jest potężny stres. Konsylium zaproponowało leczenie, chemia czerwona, chemia biała, nie było się nad czym zastanawiać, trzeba było działać.

Ten typ raka nie należy do łatwych w leczeniu.

Staramy się nie podchodzić do choroby na zasadzie lepszy czy gorszy rak. Czasem wydaje się, że powinno być łatwo, a idzie źle, są komplikacje i kończy się tragicznie. Nie ma sensu generalizować. Trzeba mieć trochę szczęścia w tym wszystkim. Ja miałam (mam) szczęście. Moje leczenie szło zgodnie z planem. Lekarze powiedzieli mi, że chemia powinna w stu procentach zniszczyć guza. I tak było. W badaniu histopatologicznym, po operacji, nie było komórek nowotworowych. Przeszłam obustronną mastektomię piersi z jednoczesną rekonstrukcją.

Na zdjęciu Nina Hutnik / fot. DB Team DariuszBiczynski.pl – fotografia kreatywna

Włosy? Nie miały znaczenia

Czyli teraz patrzę na tę rekonstrukcję?

Tak, ja sobie zażyczyłam, żeby moje piersi były takie jak przed operacją. Miałam miseczkę F i tak mi zrobili. Implanty są umieszczone pod mięśniem. Teraz to jest standard. Uśpili mnie o ósmej rano, obudziłam się o 16., trochę im to zajęło, ale jest bardzo dobrze.

Wiele kobiet ciężko przeżywa utratę włosów, jak ty do tego podeszłaś?

Całe życie zapuszczałam włosy, podcinałam tylko końcówki. Miałam długie, blond, były dla mnie ważne, ale nie miałam problemu z ich brakiem. Kiedy na konsylium usłyszałam pytanie, czy mi zależy na włosach, pomyślałam o co wy mnie pytacie? Wy mnie leczcie, uratujcie mi życie. Włosy nie miały w tym momencie znaczenia. I rzeczywiście dwa tygodnie po chemii czerwonej, nazywanej w naszym slangu fryzjerką, włosy mi zaczęły wypadać. Zapłakałam raz, jak zbierałam te włosy z podłogi i tyle. Priorytety były już inne, przestawiłam się na walkę o życie. Pierwsza chemia, druga, trzecia, czwarta i tak do ośmiu. Potem przeżyć do operacji, przeżyć operację. Włosy? Nie miały znaczenia.

Ile trwało leczenie?

Pierwszą chemię wzięłam 16 lipca 2020 roku, ostatnią w połowie listopada. 9 grudnia miałam operację obustronnej mastektomii z rekonstrukcją. W połowie lutego rozpoczęłam radioterapię, miałam 28 lamp. 23 lipca – kilka dni przed moimi urodzinami – zgłosiłam się na usunięcie jajników i jajowodów, ponieważ mutacja w genie BRCA1 powoduje nie tylko zwiększone ryzyko raka piersi, ale też raka jajnika. W badaniu histopatologicznym było czysto, nie było komórek nowotworowych. Można było zamknąć ten etap leczenia.

O raku nie można zapomnieć

To oznacza, że nie będziesz mogła mieć dzieci.

Ja nie chciałam mieć dzieci, więc to dla mnie była oczywista decyzja. Wiem, że ta choroba może wrócić, nie wiadomo kiedy i życie z taką świadomością dla mnie jest w porządku, bo ja sobie z tym poradzę. Natomiast gdybym miała dzieci, nie byłoby mi łatwiej. Poza tym mam mutację, którą mogłabym przekazać, a tego też bym nie chciała. Przez to nie czuję się mniej kobieca, ważniejsze jest moje zdrowie i życie.

Można zapomnieć o raku?

Nie można. Cały czas się pamięta. Jak coś zaboli, to pierwsza myśl jest taka, że pojawił się przerzut. Trudno oswoić ten lęk. Trzeba też pogodzić się z tym, że nie będzie tak jak przed chorobą. Teraz wiem, że za szybko wróciłam do pracy. Powinnam dłużej zostać na zwolnieniu lekarskim, dać sobie więcej czasu na dojście do siebie.

Pozostajesz na Politechnice Wrocławskiej, ale poza tym już znalazłaś sobie nowe studia, czyli jednak nie możesz siedzieć i nic nie robić.

Na razie zrobiłam dwa etapy szkolenia z psychoonkologii, szykuje się na trzeci etap. Ponadto zaczęłam studia podyplomowe z psychoonkologii na SWPS. Głośno mówię o tym, co mnie spotkało, nie jest to dla mnie temat tabu. Cały czas spotykam się z osobami, które są w miejscu, w który ja kiedyś byłam. mam nadzieję, że moja historia może się do czegoś przydać.

Czujesz, że masz misję?

Tak. Czuję, że mogę pomóc. Wiem, że sama inaczej rozmawiałabym z kimś, kto doświadczył choroby, kto wie, jak to jest dowiedzieć się o raku, przejść leczenie i żyć dalej. Tego nie można sobie wyobrazić, nie można o tym przeczytać i się nauczyć. Chciałabym w przyszłości jeszcze pójść na psychologię, żeby pomagać w szpitalu. Na razie mogę pomagać wolontaryjnie.

Na zdjęciu Nina Hutnik / fot. DB Team DariuszBiczynski.pl – fotografia kreatywna

Nawrót może się zdarzyć, ale …

To jest plan.

Chcę mieć plan, ale nie planuję za dużo do przodu. Cieszę się każdą chwilą, spotkaniami z ludźmi, wolnym czasem, pogoda i niepogodą, po prostu każdym zwykłym dniem. Jestem ambasadorką Fundacji onkologicznej La vie La vie, która pokazuje jak można pięknie żyć, mimo choroby. Sesje zdjęciowe, pokazy mody, to daje mnóstwo poczucia wartości, pewności siebie, mi to bardzo pomogło. Wiem, że nie jestem sama, z dziewczynami z Fundacji, rozumiemy się bez słów.

Zdjęcia z sesji są szalone, pióra, złoto, falbany…

Suknie, makijaże, sesje zdjęciowe, gale, pokazy, to wciąga. Wcześniej nie myślałam o wybiegu, teraz czuję, że to jest fantastyczna zabawa. Chociaż muszę dodać, że to nie tylko zabawa, to działa jak najlepsza terapia. Do tego to są charytatywne imprezy, zbieramy pieniądze dla fundacji, które pomagają chorym onkologicznie.

Mijając cię na ulicy, nie pomyślałabym, że masz za sobą takie trudne doświadczenia. Jak to robisz, że masz tyle energii i takie pozytywne nastawienie?

Nie mam recepty, która pomoże każdemu. Sama uczę się tego, że nie na wszystko mam wpływ. Dbałam o siebie, dobrze się odżywiam, ćwiczyłam pole dance, byłam szczupła, byłam w pełni sił, a jednak zachorowałam. Wiem, że gdybym wtedy, kiedy wyczułam guzek, nie poszła do lekarza, to byśmy dziś nie rozmawiały. Nawrót choroby może się zdarzyć, ale nic nie da mi, że dziś będę się tym zamartwiać. Co mogę zrobić? Badam się. Na to mam wpływ.

Na zdjęciu Nina Hutnika/ fot.: archiwum prywatne

*Serwis / aplikacja Ann dokłada wszelkich starań, aby treści składające się na zawartość serwisu były ścisłe i poprawne. Prezentowana treść jest dostarczana jedynie w celach informacyjnych lub edukacyjnych. W żadnym zakresie nie zastępuje i nie może być utożsamiana z konsultacją czy poradą lekarską.

Czytaj więcej w Ann:

0 Komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *